Majowe wycieczki do kultury
Zimny na ogół był ten maj; nie majowy, nie taki jak każe odwieczna tradycja. Mimo tak niesprzyjającej aury ostały się podniebne tradycje. A więc, na przykład, kiermasze książkowe. Autorzy, przy stolikach, składający autografy na swych dziełach, a częściej na podsuwanych im do podpisu pamiętniczkach i karteluszkach, co już także stało się tradycją; podobnie jak tamże - wata na patyku, "bajgełe", polowania dzieciaków na firmowe torby wydawnictw. Co prawda w tej miłej skądinąd atmosferze ludowego festynu, trudno uwierzyć słowom Jorge Luis Borgesa, który pisał: "Książka, jakakolwiek książka, jest dla nas przedmiotem świętym; już Cervantes, który być może nie słuchał wszystkiego, co mówili ludzie, czytał - nawet podarte papiery leżące na ulicy". My może też pochylalibyśmy się nad podartymi książkami, gdyby okazały się tymi rozchwytywanymi spod lady. Bo egzemplarzy tych poszukiwanych książek jest, niestety, wciąż za mało. Jedną z przyczyn - kłopoty z papierem, choć w ostatnich kilku latach jego produkcja wzrosła o 30 proc. Sytuacja mogłaby się trochę poprawić, gdyby uporządkować sprawę nadmiernego użytkowania owego celulozowego produktu przez instytucje, na cele administracyjne, czy wydawnicze poszczególnych resortów. (Na tę m.in. rezerwę zwrócili uwagę posłowie z Sejmowej Komisji Kultury i Sztuki). Dlaczego ludzie chcą czytać - wiadomo. A dlaczego pisarze chcą pisać? To już bardziej skomplikowana sprawa. Niedawno jeden z francuskich dzienników zapytał twórców, co ich skłania do pisania. Wielu z nich odpowiedziało, że zmniejsza się u nich w ten sposób uczucie samotności, że jest im łatwiej dojść do ładu z sobą, że jest to obrona przed zgorzknieniem, ucieczka od koszmaru... Gdzież te czasy, gdy pisarz był sam pokrzepieniem serc, lekarzem na wewnętrzne powikłania, inżynierem dusz?...
Maj - miesiącem czytelnictwa, Targów Książki, Cepeliady, spotkań autorskich itp. itd., co nie znaczy, że w tym czasie teatry zawarły swe podwoje, a radio nadawało tylko literackie dyskusje. Maj nie zakwitł nam prapremierami współczesnych sztuk polskich; ponoć z braku tematów. Czyżby?... Ja przypadkiem natrafiłam na radiową audycję, która mogłaby stanowić kapitalny materiał i na sztukę surrealistyczną, i na realistyczną, i na groteskę. Ileż się w tej historii z chłopem z Żołyni kryje spraw nie tylko farsowych. (Chłop bronił się twardo przeciw dostarczanemu mu na siłę zbytecznemu siewnemu ziarnu. A urzędowi dostawcy twardo obstawali "musimy dzielić, by nic nie zostało z planu. Musimy to robić zgodnie z wytycznymi partii i rządu, i politykę wykonywać". W rezultacie chłop musiał zapłacić jeszcze karę: na Towarzystwo Przyjaciół Dzieci; stąd tytuł audycji: "Rozmowa między 3 osobami, czyli dzieci się bogacą"). Telewizja z kolei uraczyła mnie świetnym "Rewolwerem" Fredry, w znakomitej reżyserii Jana Świderskiego. To był czysty, prawdziwy Fredro, bawiący nas, grany po prostu, bez udziwnień i bez przeinaczeń z kapitalną grą samego inscenizatora oraz Jana Kobuszewskiego, Barbary Wrzesińskiej, Wiesława Gołasa, Marka Walczewskiego, młodziutkiej Joanny Szczepkowskiej ze swym tatą Andrzejem Szczepkowskim.
Kilka dni później ujrzałam Świderskiego "w cywilu", jako widza na spektaklu "Męża i żony" w Teatrze Narodowym. Nie wiem, jak on odebrał tam Fredrę. Właśnie, czy Fredrę?... W tym spektaklu opracowanym przez Hanuszkiewicza ginął nam raz po raz sam autor, przysłaniany fragmentami "Słowika" - opery Kamińskiego, pianą kipiącą z wanien ustawionych w parku, gdzie toczyli swój miłosny duet Alfred (Krzysztof Kolberger) i Aniela (urzekająca Jankowska-Cieślak). Inscenizator i aktorzy włożyli dużo wysiłku, aby było to wszystko zabawą i zgrywą. Błyskotliwa gra, kapitalne prowadzenie dialogów, do dwójki wymienionych już aktorów dołączmy też Olbrychskiego w roli Gustawa-Wacława. Przeglądam program, gdzie znajduję zamieszczone tam słowa Beaumarchais: "Ze wszystkich błazeństw największym błazeństwem jest małżeństwo"... Kończy się fajerwerkowo pomysłowa sztuka.
W Teatrze Dramatycznym też premiera: "Król Lear" - Szekspira, czyli "wiernie spisane dzieje żywota i śmierci Króla Leara i jego trzech córek" (w nowym tłum. M. Słomczyńskiego). Widowisko trwa bez mała cztery godziny, lecz już począwszy od pierwszej sceny wiadomo, że będzie to spektakl znaczący. W roli tytułowej Gustaw Holoubek, gra o różnych odcieniach, głęboko interpretując tę wielką rolę. Majestat, cierpienie, ból, gniew i rozpacz - wszystko wydobywa z bogactwa swoich środków aktorskich. Księcia Kentu kreował przekonywająco Zbigniew Zapasiewicz, P. Fronczewski - błazna-filozofa, Edgarem był M. Walczewski; Edgarem - bardzo dziwnym, nawet ekscentrycznym, lecz pozostającym w pamięci. Trudno wymienić wszystkich świetnych aktorów tego spektaklu; wrażenie było jeszcze spotęgowane dobrą muzyką Radwana, scenografią - K. Wiśniaka; kapitalne operowanie światłem.
W SDP odbyło się interesujące spotkanie z Kantorem po jego pełnym sukcesów pobycie w Nancy na międzynarodowym festiwalu teatru otwartego. Wybitny twórca mówił m. in. o happeningu, o przyczynach "obsunięcia" się teatru na platformę marnego baletu, o walczących teatrach ulicznych, dla których stopniowo realność polityczno-społeczna staje się legitymacją, a dotychczasowy prestiż - parawanem kryjącym wiele miernoty i blagi. Stwierdził też, że dość niebezpieczną rzeczą, jest brak teatru tradycyjnego przy tendencji, że wypada być eksperymentalnym za wszelką cenę.