Artykuły

Ciągnie mnie do człowieka

Jest pełna wiary, ale boi się, cierpi, płacze. Nie można od niej oderwać wzroku. To opowieść o pierwszej kobiecie w kosmosie, poruszająca historia z pełną emocji twarzą Julii Kijowskiej na pierwszym planie. To spektakl w reżyserii Wojciecha Farugi, który został przeniesiony na ekran w ramach projektu "Teatroteka" - z Wojciechem Farugą, dramaturgiem i reżyserem, rozmawia Przemysław Gulda z Gazety Wyborczej - Trójmiasto.

Przemysław Gulda: Co cię skłoniło do uczynienia bohaterką spektaklu pierwszą kobietę w kosmosie, Walentynę Tierieszkową?

Wojciech Faruga [na zdjęciu]: Tym razem zaczęło się od formy nie od treści. Poznałem fantastyczne panie z Warszawskiego Żeńskiego Chóru "Harfa", który powstał w latach siedemdziesiątych, koncertując zwiedził wtedy prawie cały świat, a na pewno całe "demoludy", a teraz wciąż trwa, trochę na przekór historii i wszystkiemu co się wokoło dzieje. Razem zrobiliśmy dość specyficzną wersję "Klątwy" Wyspiańskiego i miałem apetyt na coś więcej. Julię Kijowską znam tyle lat, że mogłaby poczuć się urażona, że ją z tego publicznie rozliczam więc przemilczę. To była intuicja połączenia dwóch żywiołów: Julii i chóru, stworzenia nowej jakości muzyczno-teatralnej. Intuicja, która żądała jakiejś wielkiej historii do opowiedzenia. Wtedy przeczytałem esej Jacka Hugo-Badera "Walentyna Twist" i wiedziałem, że mam już tę historię.

Do jakich materiałów udało wam się dotrzeć podczas dokumentacji? Co was w nich najbardziej zaskoczyło?

- Zaskoczyła nas bardzo słaba ilość materiałów, brak współczesnych opracowań tematu. Paweł Sztarbowski kupił za złotówkę w serwisie Allegro pamiętniki Tiereszkowej, wydane rok po wylądowaniu. Miałem poczucie, że to się do niczego nie przyda, że nie ma w tym dostępu do człowieka i do jakiejś autentyczności, że to wszystko manipulacja propagandy. I faktycznie była to ewidentna propaganda, ale Julia przekonała mnie, że w tych często koślawych słowach jarosławskiej tkaczki wydarza się coś prawdziwego. Te pamiętniki to świadectwo uczestnictwa w czymś oszałamiającym, życia w czasie gdy wszystko wydawało się możliwe. Oni naprawdę myśleli, że polecą na Marsa w ciągu kilku lat czy nawet miesięcy. Kosmonauci cieszyli się w Związku Radzieckim praktycznie boską sławą. To oni jechali w najbliższej limuzynie za pierwszym sekretarzem. Kiedy Tiereszkowa pisze "będziemy latać, zdobywać unikalne lekarstwa" to ja jej wierzę. A ta wiara ma ogromną siłę i popycha ludzi na skraj życia i śmierci. Tego dotyczy nasza druga najważniejsza inspiracja, "Stan nieważkości" - film Macieja Drygasa. Rozmowy z radzieckimi kosmonautami, a także osobami, które zgłaszały się do udziału w programie kosmicznym, wierząc że mogą polecieć w kosmos, a potem stawały się materiałem do eksperymentów medycznych, jak sami mówią "nie tylko związanych z kosmosem", dziś, po latach - często doprowadzeni do kalectwa - ciągle tęsknią za tym okresem, kiedy wszystko było możliwe, kiedy z radością oczekiwali jutra.

Mając do wyboru atrakcyjną warstwę technologiczną lotu w kosmos albo inny "samograj" w postaci obrazu wyczynu Tierieszkowej w oficjalnej propagandzie, zdecydowaliście się pójść w zupełnie inną stronę, opierając spektakl niemal wyłącznie na warstwie psychologicznej. Dlaczego?

- Tak jakoś mam, że ciągnie mnie najbardziej do człowieka. Najciekawsze było dla mnie przy tej pracy wyobrażanie sobie jak ona się czuła, co to musiało dla niej znaczyć. Nieważkość to coś, czego pewnie nigdy nie doświadczę, pobudza wyobraźnię. Julia szukała dla siebie jakiegoś mechanizmu by "wpiąć się" w Walentynę, jakiegoś doświadczenia, które może zadziałać jak wehikuł i sama przyniosła pomysł na opowieść o ciąży. Tiereszkowa urodziła córkę rok po wylądowaniu. Biorąc pod uwagę, jak ekstremalnym doświadczeniem dla jej ciała był wtedy lot w kosmos i presję wydania na świat "pierwszego w pełni kosmicznego dziecka" - ojcem był również kosmonauta, Adrian Nikołajew, taka perspektywa była dla nas najciekawsza. A tę technologię medyczno-kosmiczną razem z Agatą Skwarczyńską, która zaprojektowała przestrzeń i kostiumy - przełożyliśmy na bardzo klasyczny teatralny mechanizm: wyciągi sceniczne i scenę obrotową.

Ogromną siłą tego spektaklu jest tytułowa rola. Jak udało się wam stworzyć tak przejmującą i brawurową emocjonalnie postać? Jak budowaliście tę rolę?

- Julia jest wspaniałą aktorką i to w pełni jej zasługa. A praca? To magia. Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, dotykaliśmy drobnych elementów, a w pewnym momencie Julia to zagrała i po prostu był naszą Walentyną. Trudno mi powiedzieć coś więcej, bo po prostu tak to było.

Jak wyglądała sceniczna historia tej realizacji? Gdzie można było zobaczyć ten spektakl?

- Pierwszy raz pokazaliśmy "Walentynę" w ramach akcji "Wyłącz System", organizowanej przez Dom Spotkań z Historią, który był producentem spektaklu. W czerwcu 2011 roku odbyły się trzy pokazy na scenie Teatru Studio w Warszawie i od tego czasu razem z Julią i Katarzyną Puchalską z DSH pukaliśmy od drzwi do drzwi i rozdawaliśmy nagrania. Opowiadaliśmy jaki to mamy ciekawy projekt, a państwo macie scenę obrotową, a bez takiej sceny to my nigdzie nie zagramy. Tak, tak to bardzo ciekawe, odezwiemy się do państwa. Niestety norma. W Warszawie jest ogromna ilość teatrów i nie ma przestrzeni dla tego typu niezależnych projektów.

Skąd wziął się pomysł przeniesienia przedstawienia na ekran? Jak to wyglądało od strony technicznej: zarejestrowaliście po prostu spektakl czy wymagało to większych zabiegów? Czym wersja ekranowa różni się od scenicznej?

- O to skąd ten pomysł, trzeba pytać Macieja Wojtyszkę, który był opiekunem artystycznym tej realizacji telewizyjnej i to on namówił Wytwórnię, że warto w nas zainwestować i dać nam szansę. Pozornie różnic jest niewiele, ale jest jedna podstawowa. W spektaklu chór siedział miedzy regularnymi widzami. Razem z nimi stawał się jednym wielkim chórem, który wyzwala opowieść Walentyny. W telewizji publiczność jest po drugiej stronie ekranu, ogląda a nie współuczestniczy. Powiększyliśmy więc chór o kilkadziesiąt statystek, ale to ciągle nie było to. Trzeba było przeformułować całość tak, żeby to kamera stała się dla Julii partnerem. Mimo, że brzmi to dość banalnie nie było to wcale łatwe. Gdyby nie Arek Tomiak, który zrobił niesamowite zdjęcia i wymyślił żeby na Julię założyć subiektywną kamerę, która nieustająco zaglądała jej w oczy, mogłoby się to po prostu nie udać.

Film, będący rejestracją spektaklu "Walentyna" można było zobaczyć w ramach pokazów towarzyszących tegorocznemu Festiwalowi Filmowemu w Gdyni. To część sekcji Kinoteatr, promującej projekt Teatroteka. To cykl ekranizacji młodej polskiej dramaturgii, wyprodukowanych przez Wytwórnię Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji