Powrót z prowincji
Byłem na prowincji. Bo prowincją — rzecz jasna — jest wszystko, co nie jest Warszawą. Dzięki nowoczesnym środkom lokomocji zdołałem udać się na prowincję i wrócić tak prędko, jakbym wyskoczył do kiosku po papierosy. Bo też prowincja jest teraz tak blisko, że aż czasem nie bardzo wiadomo, co prowincja, a co stolica.
W ramach wizyty na prowincji odwiedziłem pierwszą scenę w kraju, to znaczy Teatr Stary w Krakowie. Prowincjonalni artyści, których bezwzględnie należy zaliczyć do czołówki polskiego aktorstwa, dali ubiegłej niedzieli premierę Wszystko dobre, co się dobrze kończy Szekspira, w reżyserii Konrada Swinarskiego.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy nie należy do najpopularniejszych komedii Szekspira. A przecież znajdujemy w tej wieloznacznej, pozornie prostej sztuce nie tylko wątki i problemy, które Szekspir rozwijał w innych dramatach, uważanych za bardzo poważne, ale nawet pierwowzory postaci, od jakich roi się światowa literatura, me wyłączając polskiej. Akcja komediowa Wszystko dobre, co się dobrze kończy toczy się kilkoma torami, z których pierwszoplanowy wątek sercowych perypetii pary głównych bohaterów Heleny i Bertrama jest czy nie pretekstem do ukazania szerokiej galerii postaci, prezentujących wszystkie oblicza geniuszu Szekspira. Wzniosłość sąsiaduje tu z najgrubszą rubasznością, czysta miłość ze zboczonymi skłonnościami, a szlachetne frazesy o honorze z kłamstwami i matactwami. Główna bohaterka zdobywa sobie męża przez sprytną intrygę, młody bohater kłamie i kręci jak najęty, a drogę wszystkich postaci znaczą oszustwa i podstępy. Ale Wszystko dobre, co się dobrze kończy — mówi na koniec Szekspir i jest w tej przewrotnej maksymie ironiczna zaduma nad światem. „Dobry koniec” to dla Szekspira zaprowadzenie ładu w poplątanym świecie, a że dokonywa się to na gruzach pryncypiów moralnych — to już zupełnie inna sprawa.
Są w tej przedziwnej sztuce pyszne postacie, które zapłodniły wyobraźnię niejednego z pisarzy świata. Być może najciekawszą z nich jest Parolles, żałosny bufon i kłamca, człowiek bez moralności, trzymający się cudzych klamek, lecz gotów w każdej chwili zdradzić i sprzedać. Tchórz i samochwała, aktor, totumfacki ważniejszych od siebie, wreszcie wzbudzający litość błazen — jest Parolles w szekspirowskim świecie postacią być może najbardziej odrażającą — ale i jedną z najtragiczniejszych. Zdemaskowany, opuszczony przez wszystkich, obdarty i pobity, niespodziewanie staje się symbolem ludzkiej kondycji i ukazuje miałkość losu ludzkiego wobec koła Fortuny, która Jednych poniża, innych wynosi. Parolles znajduje możnego opiekuna, będzie znowu puszył się i kłamał: ale na jego twarzy błazna pozostał rys tragizmu, Parolles zda je się być skazany na błazeństwo i cierpieć z tego powodu.
Można znaleźć paralele z postacią Parollesa także i w naszym Papkinie z Zemsty. Cały pierwszy akt, kiedy Parolles niezasłużenie zażywa sławy rębajły i bohatera, puszy się, nadyma, błyska rapierem, aby za chwilę — w chwili najmniejszego niebezpieczeństwa — okazać tchórzostwo i brak choćby resztek godności — jakże bardzo przypomina arcydzieło Fredry. Tyle tylko, że Papkin pozostaje do końca śmieszny, jest postacią wyłącznie komediową. Parolles natomiast nabiera w dalszym ciągu akcji wymiaru tragicznego, staje się postacią tragikomiczną.
Mamy we Wszystko dobre, co się dobrze kończy — „całego Swinarskiego”, a więc świetnie rozegrane sceny zbiorowe, a więc lejącą się krew, a więc żywe zwierzęta (w tym wypadku gęś), latające po scenie, więc wreszcie wprowadzenie na scenę kulturystów którzy wzbogacają akcję swoimi popisami.
Dawno nie widziałem w teatrze zbiorowych scen zainscenizowanych z takim rozmachem i rozegranych z taką brawurą i sprawnością, jak sceny żołdackiej swawoli, albo pochodu pątników, czy przesłuchania Parollesa. Należą się za to brawa nie tylko Swinarskiemu i aktorom, ale i grupie młodych ludzi, oznaczonych w programie tajemniczym kryptonimem „Zespół KONTRAST”, którzy spełniając w przedstawieniu szereg ról, spisywali się znakomicie, od szermierki poczynając na drobnych zadaniach aktorskich kończąc.
No i aktorzy! Wojciech Pszoniak jako Parolles. Po niedawnych rolach Puka w Śnie nocy letniej i Wierchowieńskiego w Biesach jest to kolejna kreacja tego znakomitego aktora. Kto wie, czy nie trudniejsze od tamtych? Pszoniak wspaniale pokazał przemianę pyszałka w żałosnego błazna, metamorfozę komedii w tragedię, śmiechu w grymas rozpaczy. Była w tej postaci i cała jej obmierzłość, i dwuznaczne skłonności i wreszcie głębokie pokłady człowieczeństwa.
Sekundował Pszoniakowi Wiktor Sadecki jako hrabia Lafeu. Aktorowi temu nie po raz pierwszy przypada rola mężczyzny o zainteresowaniach erotycznych powszechnie uznanych za zdrożne, i przyznać trzeba, że Wiktor Sadecki jak i nikt inny potrafi zagrać to z taktem i dystansem, bardzo dyskretnie i z świetnie dawkowanym humorem. Niewielka rola błazna przypadła znakomitemu Jerzemu Nowakowi, który z każdym pojawieniem się przynosił powiew prawdziwie szekspirowskiej zadumy nad światem i człowiekiem.
Z pań Izabela Olszewska z leciutką, bardzo wyczuwalną ironią grała znakomicie matkę głównego bohatera, a Anna Polony brawurowo wcieliła się w postać przewrotnej i sprytnej Heleny, podstępem walczącej o swe szczęście. Choć jednak i ci aktorzy, i wszyscy inni nie szczędzili wysiłków, choć po scenie malowniczo defilowali pątnicy, bił się na pałasze zespół „Kontrast” i prężyli nieprawdopodobne mianie kulturyści — Czegoś zbrakło w tym przedstawieniu. Tak jak Sen nocy letniej tego autora i w tejże reżyserii jednoczył ogólny i czytelny zamysł integrujący elementy widowiska teatralnego, wprzęgnięte w służbę jednej idei — tak tu wydaję się, że elementów tych jest za dużo, że zabrakło dla nich spoiwa. Nie chciałbym być wzięty za malkontenta, więc za Szekspirem powtórzę: Wszystko dobre, co się dobrze kończy, z nadzieją, że będzie to tak samo wieloznaczne, jak tytuł tej tragikomedii.
*
Także na prowincji, bo we Wrocławiu, obejrzałem z Antygonę wg Sofoklesa, w parafrazie i reżyserii Helmuta Kajzara. Nie jest najfortunniejsza ta parafraza, ponieważ zabrakło Kajzarowi konsekwencji w wyborze konwencji językowej, jaka zamierzał się posłużyć. Stąd też kolokwializmy sąsiadują ze zwrotami żywcem z oryginalnej antycznej tragedii. Doskonale rozumiem i popieram intencje Kajzara, który najwyraźniej pragnął zrobić z Antygony tragedię ludzką i odrzeć ją z monumentalności, ale — raz jesz, cze powtarzam — zabrakło w tym dziele konsekwencji.
Antygonę gra Maja Komorowska. Właściwie należałoby obejrzeć kilka przedstawień z rzędu, aby móc zrelacjonować metamorfozy, jakim ulega jej aktorstwo pod wpływem dyspozycji widowni, partnerów, pod wpływem „zachowania się” rekwizytów i doraźnych przekształceń sytuacji scenicznej. Jej aktorstwo to nieustanna obecność i czujność — gotowość do natychmiastowej reakcji na najdrobniejsze bodźce, organiczna konieczność aktorskiej odpowiedzi na każde zadanie, jakie spiętrza się w czasie każdorazowego „grania”. Morze atramentu wypisano o grze Komorowskiej w filmach. Choć jednorazowe zetknięcie w teatrze nie daje jeszcze odpowiedzi na wszystkie pytania, ale tu właśnie można się zorientować, na czym polega jej „świadoma spontaniczność” i ,obecność” na ekranie. Ktoś napisał, że jest to pierwsza „nowoczesna aktorka” polskiego filmu. Warto zobaczyć ją w teatrze, aby stwierdzić, na czym polega ta nowoczespość: uczestnictwo w małym ceremoniale spektaklu gestami i słowami, które uzasadniają wielką tragedię ludzką.