Niebezpieczne związki
Premiera w warszawskim Teatrze Dramatycznym pod dyrekcją nowo mianowanego Zbigniewa Zapasiewicza była przez miłośników teatru oczekiwana z prawdziwym zainteresowaniem. Spodziewano się cudu na miarę "starego" Dramatycznego lub nawet dzieła przewyższającego pod względem artystycznym poprzednie spektakle. Ale kiedy pojawiły się pierwsze zapowiedzi reklamujące sztukę "Niebezpieczne związki" Christophera Hamptona było już wiadomo, że będzie nie patriotycznie i patetycznie, lecz... romansowo.
Christopher Hampton jest młodym czterdziestodwuletnim dramaturgiem angielskim, romanistą, i germanistą, który tłumaczy liczne utwory ze światowej klasyki od Czechowa przez Ibsena po Moliera. Równocześnie pisze własne sztuki m.in. "Filantropa", będącego współczesną parafrazą "Mizantropa", "Całkowite zaćmienie" oraz "Opowieści Hollywoodu", które nie tak dawno były prezentowane w poniedziałkowym Teatrze Telewizji.
"Niebezpieczne związki" są sztuką stosunkowo nową. Światowa prapremiera odbyła się we wrześniu 1985 roku w Royal Shakespeare Company w Stratfordzie i szybko została zauważona, zdobywając liczne nagrody i tytuł najlepszej sztuki roku w Wielkiej Brytanii. Zdawać by się mogło, że oto na scenę Dramatycznego trafił teatralny hit. Jednak w czasie oglądania spektaklu zaczęły nachodzić mnie wątpliwości.
W "Niebezpiecznych związkach" miejscem akcji są rozmaite salony i sypialnie w domach i pałacach Paryża i okolic. Zostały one potraktowane bardzo dosłownie i w czasie spektaklu można podziwiać nie tyle scenografię przedstawiającą jakiś XVIII-wieczny salon, lecz panów wnoszących i wynoszących łóżka, meble, krzesła, stoły. Dzieje się to przy wygaszonych światłach i przy dźwiękach zbyt głośnej muzyki Jana Sebastiana Bacha. Pierwsze tego rodzaju przemeblowania sceny są nawet zaskoczeniem, ale kiedy za n-tym razem gaśnie światło, słychać muzykę i pośpieszne szuranie meblami, staje się to trudne do zniesienia
Oczywiście ma spektakl swoje plusy. Sceny łóżkowe nie przekraczające granic dobrego smaku, pikantne dialogi, współczesne podejście do miłości, wierności i zdrady. I oczywiście gwiazdę. Jest nią Ewa Żukowska, która stworzyła ciekawą kreację kobiety już dojrzałej, chłodnej, która opanowała do perfekcji sztukę uwodzenia mężczyzn. Aktorce udało się oddać subtelne uczucia kobiety podziwianej, kochanej i zdradzanej. Namiętnej i zimnej. Podłej i wyrachowanej. Ale niestety jest to jedyna rola godna zauważenia. Pozostała część zespołu (oprócz doskonałej w scenie gry w karty Zofii Rysiówny) nie potrafiła dać sobie rady z zadaniami aktorskimi. Zbyt wiele było wpadek, nie dopracowanych gestów czy wręcz strachu przed rolą.
Mimo wszystkich niedoróbek, premiera na Dużej Scenie odbyła się. Czekamy na kolejne spektakle na miarę naszych nadziei i tradycji tej sceny.