Artykuły

Komórki do wynajęcia

"Wielki człowiek do małych interesów" w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Anna R. Burzyńska w Tygodniku Powszechnym.

Michał Borczuch potraktował Fredrę tak, jak wielu reżyserów francuskich i włoskich traktuje dziś Moliera: stawiając na improwizacje, radykalizując kwestie obyczajowe, inkrustując aluzjami politycznymi.

Komizm oryginału zastąpiony został ostrą groteską, umowność akcji przerodziła się w absurd, konwencjonalność typów ludzkich została spotęgowana do poziomu karykatury. Reżyser nie szukał jednak klucza do uwspółcześnienia poza dramatem. Zabrakło mu konsekwencji Paola Rossiego, który poczciwego "Lekarza mimo woli" zmienił w jadowitą agit-komedię dell'arte.

"Wielki człowiek do małych interesów" to komedia dosyć gorzka; życzliwość, jaką autor obramowuje ten obrazek z życia prowincjuszy, nie jest w stanie zatrzeć niemiłego wrażenia, że podglądamy mało finezyjne gry i podchody grupki zadufanych w sobie, niezbyt lotnych dorobkiewiczów (przy czym wymarzony dorobek może mieć wymiar finansowy, polityczny lub erotyczny).

Borczuch słusznie odsunął sentymentalny sztafaż i pokazał świat opisany w sztuce takim, jakim prawdopodobnie widział go Fredro, gdy dawał pierwotnej wersji dramatu podtytuł "komedia serio". Nudny dworek gdzieś na końcu świata zmienił się w obskurne mieszkanie z wysłużonymi meblami, prowincjonalna elegancja bohaterów przejawia się w krzykliwych ubraniach z second-handu, obowiązkowa edukacja muzyczna to fałszywa gra na saksofonie...

Z pokaźnego grona bohaterów został jedynie kwintet (a właściwie - sekstet, po dodaniu niemej roli kobiecej) najmłodszych i stryj Ambroży Jenialkiewicz, wszyscy stłoczeni w klaustrofobicznej norze z rozprutą kanapą, prowadzący mdłe, idiotyczne rozmowy o pogodzie, polowaniu, wyborach. Mogłoby się wydawać, że w takiej sytuacji naturalną reakcją jest bunt. Młodzi nie różnią się jednak w swych życiowych oczekiwaniach od starszych; tyle tylko, że nie chcą tak długo czekać na ziszczenie się ich planów i dosyć topornie próbują przyśpieszyć bieg rzeczy. Nastoletni bohaterowie wydają się wewnętrznie postarzali i wypaleni.

Dziewczyny bronią się przed nudą rozpoczynając odwieczny taniec godowy wedle nienajlepszych (a jednak skutecznych) wzorców. Tandetna femme fatale Matylda (Joanna Drozda) i przyjmująca słodko-naiwno-bezbronną pozę w celu złowienia męża Aniela (Katarzyna Warnke) wydają się tyleż karykaturami bohaterek romantycznych, co grą z współczesnymi stereotypami. Rysowane grubą kreską, lecz pewnie, z należytą dozą autoironii, są najlepiej zagranymi rolami spektaklu. Mężczyźni (Bogdan Brzyski i Krzysztof Zarzecki) - bezbarwni, leniwi, marudni - wolą powierzyć swój los przypadkowi: pojawieniu się nagłego spadku po nieznanej cioci lub pomocy stryja (Zygmunt Józefczak) w zdobyciu ciepłej posadki w Towarzystwie Kredytowym. Ironiczny happy end przynosi spełnienie wszystkich planów; po chwilowym zamieszaniu następuje przetasowanie miejsc, zmiana stołków i partnerów - jak w zabawie w "komórki do wynajęcia". A potem kolejny zastój - nie ma miejsca na autentyczną radość i satysfakcję.

Emocje, ich brak i ich pozory pozostają najważniejszym (a w zasadzie jedynym) tematem przedstawienia Borczucha. Obsceniczne wierszyki pojawiające się w spektaklu wpływają co prawda niezbyt dobrze na komunikację scena-widownia (publiczność przestaje reagować na środki subtelniejsze, aktorzy nie zawsze potrafią odeprzeć pokusę wywołania łatwego rechotu), ale niosą ważny i żywotny problem braku złotego środka pomiędzy importowanym przez Fredrę modelem wyrafinowanej gry erotycznej a swojskimi "żołnierskimi" obscenami.

Inne problemy zostały przez twórców spektaklu ledwie zasygnalizowane. W improwizowanej, zmieniającej się w zależności od aktualnych wydarzeń scenie czytania gazet pojawia się interesujący trop: temat narastającej absurdalności świata i nieprzystawalności życia społecznego i prywatnego, co poniekąd usprawiedliwia eskapizm, bierność i brak ambicji bohaterów. Rozmyła się kwestia emancypacji kobiet, wykrzywiona i strywializowana przez Matyldę.

Spektakl zdaje się od pewnego momentu tracić energię, aktorzy - wyrazistość, zanika ostrość reżyserskiego widzenia świata i świeżość pomysłów. Dowcipna gra z konwencją, obnażanie fałszu tkwiącego immanentnie nie tyle w określonym typie literatury i teatru, co w naszych obyczajach i sposobie percepcji, były siłą pierwotnej wersji spektaklu Borczucha i rozbudzały apetyt na ciąg dalszy: jak reżyser poradzi sobie z innymi tematami sztuki, usuniętymi postaciami, jak zainscenizuje pozostałe sceny? Jednak od czasu festiwalu re_wizje spektakl prawie się nie rozwinął. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji