Zło według Falka...
Jak powstał pomysł wystawienia "Mechanicznej pomarańczy" w Teatrze Jaracza?
- Jestem zaprzyjaźniony z tym teatrem. Na tej scenie wyreżyserowałem już cztery przedstawienia. Dyrektor Bogdan Hussakowski od trzech lat namawiał mnie, żebym znowu coś przygotował. Nie miałem ani czasu, ani odpowiedniego tekstu. Kiedy wreszcie znalazło się i jedno, i drugie, moja propozycja spotkała się z życzliwym zainteresowaniem i zgodą. Jest to poza tym teatr, w którym się po prostu dobrze pracuje. To ważne szczególnie teraz, kiedy sytuacja aktorów jest nie do pozazdroszczenia, kiedy pracują niemal za darmo. Przy tak olbrzymim przedstawieniu wykazują jednak maksimum zaangażowania, wkładają w nie wiele serca i wysiłku, nie narzekają, są niezwykle zdyscyplinowani. O tym wszystkim wiedziałem wcześniej, na to liczyłem i to się sprawdziło.
Dlaczego sięgnął pan po tekst Burgessa, który dzięki znanej i uznanej wersji filmowej Stanleya Kubricka został już w określony sposób utrwalony w świadomości widza?
- Kiedy przeczytałem "Mechaniczną pomarańczę", utwierdziłem się w przekonaniu, że warto podjąć się tej realizacji nie tyle ze względu na film, który swego czasu zrobił na mnie ogromne wrażenie, co z uwagi na sam tekst. Pierwszym, prozaicznym ale - jak sądzę - istotnym powodem jest atrakcyjność tego tekstu dla teatru. Wydaje mi się, że na jego podstawie może powstać spektakl z wartką akcją, interesującym bohaterem i ciekawymi dialogami. Nie jest to bez znaczenia dla powodzenia sztuki. Chodzi przecież nie tylko o to, żeby publiczność przyszła na premierę, ale i o to, by przedstawienie nie schodziło ze sceny, skoro włożyło się w nie tyle wysiłku i pieniędzy. - Drugim, ważniejszym oczywiście powodem jest temat, przesłanie, sens sztuki, coś z czym się identyfikuję, co nie straciło dla mnie aktualności, mimo że powieść została napisana 30 lat temu. W tym tekście najistotniejszy wydaje mi się problem wolności i problem granic wyboru. Pytanie, czy wolno - choćby w imię ważnych i być może słusznych idei - ingerować w osobowość drugiego człowieka. Czy takie prawo jest nam dane. - Jest to także historia człowieka złego, zdemoralizowanego, który przy pomocy zabiegów medycznych zostaje zmieniony w człowieka dobrego, a jednocześnie użyty jako narzędzie manipulacji w walce różnych grup politycznych o władze. Aktualność tego wątku w naszej polskiej rzeczywistości przejawia się w tym, że niewątpliwie i u nas istnieją - nie tak dosłowne, bo nie przeprowadza się w tym celu operacji na ludziach - próby ingerencji w ludzką świadomość poprzez działania propagandowe prowadzone na przykład w środkach masowego przekazu. Następną aktualną sprawą jest rosnące, i coraz powszechniejsze zagrożenie agresją, gwałtem i przemocą, które daje się zauważyć dosłownie na każdym kroku.
Jest pan także autorem wysoko ocenionej scenicznej adaptacji. Czy zachował pan specyficzny język przekładu Roberta Stillera?
- Dokonując adaptacji nie zrezygnowałem z wersji językowej, którą zaproponował pan Stiller, choć istnieje również druga, bardziej uładzona wersja tego tekstu. Mimo pozornej dziwności i niezrozumiałości slangu, który usłyszymy ze sceny, jest on na tyle oryginalny, że warto go zademonstrować, tym bardziej że już po kilku minutach widz będzie łatwo rozszyfrowywał znaczenia. Moim zdaniem, język ten posiada także głębszy sens, jest bowiem symbolem pewnej wizji zintegrowanego świata zła, świata zła bez granic: ten język to kompilacja rosyjskiego, niemieckiego, angielskiego, rodzaj międzynarodowego slangu środowisk młodzieżowych i przestępczych.
Czy w pańskim przedstawieniu muzyka gra równie ważną rolę jak to miało miejsce w filmie?
- Pełni ona w spektaklu bardzo ważną funkcję, jest elementem dramaturgicznym. Muzyka jest nierozerwalnie związana z osobowością bohatera. To pod jej wpływom - przewrotnie, bo pod wpływem muzyki poważnej, przede wszystkim van Beethovena bohater ulega atakom agresji, dokonuje aktów przemocy.