Artykuły

Dumanowski i klops

"Dumanowski" Side A w reż. Konrada Dworakowskiego i Side B w reż. Sebastiana Krysiaka w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Może nie tyle klops, ile niestrawna trzygodzinna klucha, gnieciona z uporem godnym lepszej sprawy przez dwóch reżyserów i wielu aktorów.

Admiratorem powieści Wita Szostaka o Józafacie Dumanowskim jest Jan Klata, który ze sporym sukcesem wystawił ją (o ile tak można powiedzieć) kilka miesięcy temu w Radiu Kraków.

Premiera w Starym Teatrze jest ciągiem dalszym tej fascynacji, tyle że to nie Klata zabrał się za sceniczną wersję powieści, ale dwóch reżyserów i dwójka dramaturgów: Konrad Dworakowski i Martyna Lechman oraz Sebastian Krysiak i Tomasz Jękot. Czyżby i oni doznali olśnienia po lekturze powieści? Mam podejrzenie, że nie, że spektakl został u nich zamówiony, a temat narzucony. Sebastian Majewski, wicedyrektor ds. artystycznych teatru, przed premierą mówił zresztą o "zadaniu" (dla aktorów i widzów) polegającym na zetknięciu się z "innymi estetykami". Z takich zadań zwykle niewiele wynika, no i tak stało się tym razem.

Dla kogoś, kto nie czytał powieści, przedstawienie jest zwyczajnie mało czytelne. Kim jest Dumanowski, postać fikcyjna, będąca ośrodkiem alternatywnej wersji historii opowiadanej w przedstawieniu? Czemu, co istotniejsze, jest tak ważny, że mówią o nim przywódcy narodu, od Piłsudskiego poczynając, na Matce Boskiej kończąc?

W pierwszej części (nazwanej "Side A") oglądamy dość chaotyczne scenki, w których ów bohater rodzi się, kocha, żeni; oglądamy również fragmenty owej alternatywnej wersji historii, w której Mickiewicz i Słowacki osiedlają się w Krakowie i chadzają na Świtezianki, czyli do burdelu. "Side A" grana jest na scenie, ale kameralnie, z widownią również umieszczoną na scenie. Aktorzy są i zbiorowością, i narratorem, i bohaterami - panie w ni to zakonnych, ni to szkolnych, ni to burdelowych strojach, panowie w ekstrawaganckich garniturach. Jest czarno-biało, klarownie i formalnie, trochę się śpiewa, trochę opowiada, trochę zagłębia w postaci, trochę dowcipkuje. I owszem, można się uśmiechnąć na widok Mickiewicza w pelerynie zabrudzonej przez gołębie albo Dumanowskiego rozmyślającego o uczynieniu z Krakowa światowej stolicy funeralnej, ale dowcipkowanie jest na dłuższą metę nużące, zwłaszcza że nie bardzo wiadomo, w jakiej sprawie tak się mamy zabawiać. Zdyscyplinowany zespół wykonuje różnorodne zadania aktorsko-ruchowo-wokalne, ale "Side A" wlecze się ślamazarnie, nie ma w niej temperamentu, fantazji, pomysłowości scenicznej, wdzięku ani humoru, nie mówiąc o sensie. O czym bowiem traktuje? O Krakowie? O historii? O tożsamości krakowskiej bądź narodowej? O bohaterze mitycznym, symbolicznym i nieuchwytnym (żyje 123 lata, od utraty niepodległości do jej odzyskania, a opisuje się go sprzecznościami: wysoki i potężny, ale zarazem drobny itp.)? Wolne żarty - właśnie: żarty i żarciki, bo na tym poziomie są owe rozważania. A jeżeli taka ma być "inna estetyka", to dziękuję.

Po przerwie przesiadamy się na widownię, a "Side B" rozgrywa się na scenie zasłanej czarnymi workami i obficie zasnutej dymem. Od pojawiających się powoli postaci w czerwonych kombinezonach i z komunikatów rozbrzmiewających z głośników dowiadujemy się, że oto na Kraków spadła apokalipsa, tajemnicza zaraza. I w tej apokalipsie jednostajnie i nudno taplamy się przez półtorej godziny. Wspominane jest, i owszem, nazwisko Dumanowskiego, mówi się o poszukiwaniu bohatera, wywołuje nawet jego ducha, padają słowa znane z pierwszej części, ale czemu to ma służyć? Nadal nie wiemy przecież, kim jest ten bohater (nawet jako postać mityczna) i dlaczego miałby coś zmienić w tej trudnej sytuacji. Kraków umiera, krakowianie również, dymy dymią i ta sytuacja trwa - stanowczo za długo. Można wyłapać drobne uszczypliwości pod adresem krakowskiej nudy, prowincjonalności, artystów przesiadujących w knajpach, konserwatorów, radnych, gołębi i obwarzanków, ale rozpaczliwie to banalne, nieszkodliwe i w sumie zawstydzające.

Po to rozkręcono spore przedsięwzięcie i zatrudniono kilkudziesięciu aktorów, żeby pokazać niestrawny, nudny i dość żenujący spektakl? Debiut w Starym Teatrze nie przysłużył się ani Konradowi Dworakowskiemu (który w swoim teatrze Pinokio w Łodzi wyreżyserował niedawno zgrabnie, dowcipnie i inteligentnie "Balladyny i romanse" wwdług Ignacego Karpowicza), ani studentowi krakowskiej reżyserii Sebastianowi Krysiakowi (który zademonstrował głównie własną bezradność wobec wyznaczonego mu przez dyrekcję zadania). Ani też Staremu Teatrowi, nie mówiąc o widzach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji