Wiosna Narodów Adolfa Nowaczyńskiego
NAZWISKO Adolfa Nowaczyńskiego nieczęsto trafia na afisz teatralny. Jeżeli już - to za sprawą "Wielkiego Fryderyka" wsławionego kreacjami Solskiego i - Świderskiego. Historia literatury różnie kwalifikuje wysoce kontrowersyjną postać i twórczość Nowaczyńskiego. Obdarzony nieprzeciętnym talentem, satyryk, prześmiewca - z silnymi akcentami szyderstwa (jego opowiadania zyskały mu mino "polskiego Zoszczenki") - nie zawsze służył dobrej sprawie. Krakowianin - całe życie skłócony z rodzinnym miastem, które zwał "Pokrakowem" - nie szczędził mu zjadliwości. Talent Nowaczyńskiego przejawia się szczególnie w warstwie językowej jego dzieł. Był mistrzem języka, który ma u niego jakieś barokowe bogactwo i osobliwe neologizmy, Znakomicie oddaje też Nowaczyński językowe mieszaniny, chętnie używane przez pewne warstwy społeczne - w swoim czasie - niby język, składający się z szeregu języków obcych na siebie nałożonych (głównie francuskiego, niemieckiego, czeskiego, żydowskiego, angielskiego...). Daje to efekty niezwykłe, podkreślając przy tym lokalny koloryt miejsca gdzie tak mówiono, oczywiście - na czele z Krakowem.
Cechy te odnajdujemy w niezmiernie rzadko pokazywanej Nowaczyńskiego "komedii historycznej w 4 aktach" noszącej tytuł "Wiosna Narodów w Cichym Zakątku". Premiera jej odbyła się w warszawskim Teatrze Narodowym w roku napisania, to jest w 1929, a nieco później przedstawiono sztukę na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu. Po "Wiosnę Narodów" sięgnął obecnie - związany z Teatrem Starym - jeden ze zdolniejszych reżyserów młodego pokolenia Tadeusz Bradecki. Wspomniana warszawska prapremiera - z kreacjami Solskiego i Węgrzyna - była przed laty frekwencyjnym sukcesem. Wątpię, czy obecnie sukces ten uda się powtórzyć.
Sztukę oglądałam z mieszanymi uczuciami. Napisana była niewątpliwie jako jeden jeszcze pamflet na "cichy zakątek", na Kraków i krakowian, którzy przez "potępieńcze swary" nie wykorzystują historycznej szansy, jaką miał być rewolucyjny zryw roku 1848. Historycy twierdzą, że przy polityce władz austriackich (podsycających antagonizmy społeczne i narodowościowe) zryw ten i tak szans powodzenia nie miał. Dla Nowaczyńskiego pokazanie tego epizodu dziejów Krakowa było jedną jeszcze okazją wyszydzenia politycznej głupoty, błazeństwa i fanfaronady, jedną jeszcze możliwością ataku na "krakusów". Otóż, kpiny te dzisiaj mocno zwietrzały i nie podniecają już namiętności. Bradeckiego wydaje się, kusi w "Wiośnie Narodów" przede wszystkim jej warstwa obyczajowa, koloryt lokalny austriackiego Krakowa, galeria typów i typków zasiadających w kawiarence "maman Ledermeyer" w Parku Strzeleckim. Postaci przez autora widziane jako "podłe kreatury" - stają się u Bradeckiego tylko śmieszne, a czasem żałosne, satyra podlana zostaje nutą sentymentu, który w ponad miarę przeciągniętym ( podobnie jak i cały spektakl) akcie ostatnim , uderzą w ton żałoby, jakby w fałszywą nutę z "Dziadów"...
Myślę, że Bradeckiego uwiodła w dużym stopniu barwa językowa sztuki. Nie wiem wszakże, czy dzisiejszy widz "kupi" te wszystkie językowe akrobacje, ten - mówiąc szczerze - anachroniczny już żargon, którym posługują się - niestety, czasem dla widowni niedosłyszalnie - komediowe postaci? Jak wspomniałam, w sztuce jest, dużo typów i typków - a mało ról. Właściwie tylko dwie z prawdziwie teatralnym zacięciem: Ekscelencja Baron Krieg i porucznik Nedostal. Szansę tych ról krakowskie przedstawienie w pełni wykorzystało. Autentyczną kreację, wywołującą widoczną emocję widowni - w roli Kriega - stworzył - znakomity Tadeusz Huk. Z jednym wszakże zastrzeżeniem: swego austriackiego satrapę wyposażył - zapewne świadomie - w cechy drapieżnej niemieckości, w której pobrzmiewały prawie hitlerowskie nuty, Jerzy Grałek - pamiętny Brat Albert ze sztuki Karola Wojtyły! - od niedawna w zespole Starego Teatru - dał swojemu Nedostalowi nutę prawdziwego liryzmu, nie przeciągając łatwej i niezbyt wysokiego lotu pokusy z "czechizowania''. To najsympatyczniejsza postać w tej wieloobsadowej sztuce. Krytykowi zaś zawsze miło napisać, że historyczne role Solskiego i Węgrzyna znalazły swą kontynuację. Mimo zastrzeżeń - warto pójść na "Wiosnę Narodów" - choćby dlatego, by zobaczyć jak żyło się i mówiło w starym Krakowie, którego - mimo całego mozołu starego Nowaczyńskiego - i tak nie dało się wyszydzić.