Opowieść 50 świec. Rozmowa z Agatą Dudą-Gracz, reżyserką spektaklu „Abelard i Heloiza”
AGNIESZKA MALATYŃSKA-STANKIEWICZ: Jaka będzie Pani opowieść o Abelardzie i Heloizie?
AGATA DUDA-GRACZ: Ten spektakl to rodzaj „wyznania wiary”. Mówi o tym, że czasem największe szczęście może się okazać zgubą, a największe nieszczęście — łaską Opatrzności. Tym przedstawieniem chcę pokazać, że na znaną legendę można spojrzeć inaczej. Bardzo często z niejednoznacznych i zawikłanych historii mamy zwyczaj robić piękne legendy o wielkiej miłości…
— ... ale tak właśnie legenda o Abelardzie i Heloizie przetrwała do naszych czasów. Jako opowieść o wielkiej, tragicznej miłości.
— Ta historia mogła jednak wyglądać zupełnie inaczej.
— Jak?
— Na to pytanie odpowiem przedstawieniem. Chcę odbrązowić legendę, zastanowić się, jaka jest różnica między miłością a namiętnością, miłością a ambicją. Próbuję odpowiedzieć na pytanie: co takiego musiało się wydarzyć, aby 38-letni mężczyzna, kleryk, wielki uczony, którego przeznaczeniem było zasiąść na tronie papieskim i zmienić oblicze ówczesnej Europy, oszalał dla 16-latki, by po 18 miesiącach ją porzucić. Za to szaleństwo przyszło mu płacić przez całe życie — przekreślona została cała jego przyszłość i… został wykastrowany. Legenda głosi, że okaleczył go wuj Heloizy. Mnie się jednak wydaje, że zrobił to zupełnie ktoś inny. Po wykastrowaniu Abelard nie chciał już widzieć Heloizy. Rodzi się więc pytanie: czym ją kochał? Sercem? Nie przekonuję widzów, że łączyła go z nią jedynie żądza, ale przyznaję, że istnieje i taka możliwość. Sam zresztą Abelard pisał do niej w listach: „Nie nazywajmy uczucia, które nas łączyło, miłością. Była to tylko pożądliwość. Ja w Tobie wyładowywałem swoją żądzę”.
— Kto okaleczył Abelarda?
— Tego nie powiem. Każdy widz, wychodząc z przedstawienia będzie miał swoją odpowiedź na to pytanie.
— Czy Heloiza — Pani zdaniem — kochała Abelarda?
— Myślę, że tak. Był dla niej całym światem. Nie wiemy jednak, czy kochała go jako człowieka — Piotra z Patelin, czy jako wielkiego mistrza — Abelarda. W spektaklu nie osądzam, kto jest lepszy, kto bardziej kocha. Chcę jedynie dociec, co mogło się rzeczywiście wydarzyć. Pragnęłam pokazać Abelarda i Heloizę jako ludzi, a nie jako dwa pomniki.
— Jest Pani wierna tekstowi sztuki Rogera Vaillanda?
— Nie do końca. Mogę powiedzieć, że mieliśmy z autorem sztuki Abelard i Heloiza różne zdania na temat, co się wydarzyło między głównymi bohaterami.
— Kiedy na wiosnę odbierała Pani nagrodę Ludwika za scenografię do Naprawiacza świata, powiedziała Pani, że scenografia i reżyseria są ze sobą nierozłączne. Czy tak jest w przypadku Abelarda i Heloizy?
— Tak, nie potrafię tego rozdzielić, stąd wszystko robię sama: scenografię, kostiumy, plakat. Wszystko oprócz muzyki, którą napisał Bolesław Rawski.
— W jakiej konwencji będzie przedstawienie?
— Kostiumy oparłam na miniaturach z XII-wiecznych manuskryptów: cała przestrzeń jest monochromatyczna — czarna, tylko aktor jest kolorowy. On wprowadza życie na scenę. Przedstawienie ma swój czas. Dzieje się naprawdę tu i teraz. Na początku spektaklu zapalane jest 50 świec. Kiedy przedstawienie się kończy, świece się dopalają. Spektakl staje się czymś w rodzaju misterium.
— Spektaklem Abelard i Heloiza debiutuje Pani w repertuarowym teatrze.
— Tak, choć tak naprawdę Abelard i Heloiza jest moim trzecim przedstawieniem. Do tej pory zrobiłam już dwie teatralne próby: jeszcze przed studiami — Kaina Byrona w Teatrze Witkacego w Zakopanem oraz w PWST ze studentami i aktorami — Woyzeka Büchnera.
— Czuje Pani strach przed premierą?
— Tak, ale wierzę w moich aktorów i w to, co zrobiliśmy.
— Jest Pani na IV roku reżyserii krakowskiej PWST. Czy jest Pani przekonana, że reżyseria będzie Pani zawodem?
— Bardzo bym chciała.
— Co dalej? Jakie następne przedstawienie?
— To tajemnica. Myślę, że w chwili przed premierą planowanie następnych przedstawień jest niestosowne. Teraz ważny jest tylko Abelard i Heloiza.