Artykuły

Czy „ryczeć” na Geneta?

Moją pierwszą fascynacją teatralną był — mogłoż być inaczej? — Wyspiań­ski; ale tak, na marginesie, były nią również Narodziny wiosny Wedekinda, sztuka, która mówiła o moim pokoleniu na rozdrożu. Potem przyszły inne fascynacje. Różne. Od Schillera do Swinarskiego, tak samo jak od Jaracza do Zbigniewa Zapasiewicza. Zmieniały się czasy i świat się zmie­niał. Od oczekiwań na triumf Brygad szlifierza Karhana do egzystencji ludzi Czekających na Godota. Gdy po 1953 nastąpiło Wielkie Otwarcie, i doszli do nas Sartre, Beckett czy Ionesco — recenzent w centralnej gazecie partyjnej (kim byłem) - uznałem za swe pierwsze zadanie objaśnić, oswoić, uzasadnić, obronić Nowe — starając się zarazem oddzielić ziarna od plew. „Nie bójmy się czarnego luda”. Lata były dopiero pięćdziesiąte, co znaczy, że niedługo po długim okresie odcięcia. I Mrożek tak samo wymagał wyjaśnień jak Beckett.

Minęły znowu lata. Przyszli ci, co do gotowego. Spojrzeli na poprzedników i wydęli usta. Im mniej rozumieli, tym mniej okazali dobrej woli. Dam, z mego podwórka, jeden przykład. Obecny prezes Klubu Krytyki Teatralnej, mój dawny kumpel z teatralnych podróży, Andrzej Żurowski napisał przy okazji, żem Teatr Rapsodyczny „zatłukł”, a na Becketta — żem „ryczał”. O Teatrze Rapsodycznym pomówię osobno, bo już zbyt wiele doń przyrosło legend. Co zaś do Becketta, gdym Żurowskiego poprosił o bodaj jeden cytat z moich rzekomych „ryków”, wywinął się podaniem dat dwu moich omó­wień teatru Becketta, jak najdalszych od „ryków”. Tak się pisze historię. (Rzecz działa się ostatnią jesienią na łamach „Kultury”).

Wśród moich fascynacji z tamtych lat pięćdziesiątych znalazł się również Balkon Geneta, którą to sztukę zobaczyłem na scenie po raz pierwszy kie­dy? wczoraj! — na scenie Ateneum w reżyserii Andrzeja Pawłowskiego i w świetnej scenicznej oprawie Marcina Stajewskiego. Do Ateneum dawniej­szymi laty bywałem zapraszany na każdą premierę; ale ostatnio skreślili mnie z ewidencji. Patrzałem wzruszony na dawnych, tak często przeze mnie oglądanych, wybornych aktorów Ateneum, Wrzesińską czy Kamasa, braci Kociniaków, Piotra Pawłowskiego… Wspólnie z koleżankami (doskonałe!) i kolegami stworzyli zwarte myślowo i celne aktorsko przedstawienie, w któ­rym reżyser starał się być wierny autorowi i tylko w paru miejscach go odstąpił — zresztą na swą niekorzyść (prolog, farsowe momenty w scenach z Fotografem). W sumie: widowisko bardzo, bardzo dobre. Tyle że fascynacji nie było. Z winy różnic między wizją autora i czytelnika a ściągnięciem jej na konkret „desek teatralnych”? O, nie tylko.

Kim jest Jean Genet? Wiadomo: świetny pisarz w skórze nędznego osob­nika z podmarginesu społecznego, któremu nieobce były występki i podłości. Pisze Andrzej Falkiewicz, znany polski teatrolog: „Uważam Geneta za ge­niusza teatru. Od czasów Szekspira nie znam w dramaturgii światowej czło­wieka, z którym ośmieliłbym się go porównać”. I ja uległem fascynacji, gdym przed trzydziestu laty po raz pierwszy przeczytał Balkon, wydruko­wany wówczas w „Dialogu”. Sztuka była „piekielna”. Nie do zagrania. Zre­sztą Genet niebawem napisał jej drugą wersję, która, jak to często bywa, osłabiła wersję pierwotną. I w tej drugiej wersji Balkon jest grywany, także teraz w Ateneum.

Wyszedłem przejęty spotkaniem ze sztuką, która jest naprawdę znako­mita. Co jednak nie znaczy, bym nie dostrzegł jej obcości ideowej i wewnę­trznego pęknięcia. Ten Balkon jest podpiłowany, i nie tylko przez anoni­mowych i po trosze operowych „rewolucjonistów”. Podpiłowało go odejście Geneta od rzeczywistości, realnej, chociaż nierzeczywistej. Sztuka jest jak­by przełamana. Póki się dzieje wewnątrz domu realizacji złudzeń, trzyma się żywej ziemi i jest wielką parabolą i wiwisekcją. Gdy wychodzi na zewnątrz, plącze się i gubi wśród spraw, których Genett nie chciał czy nie umiał ogarnąć. „Rewolucyjne” tło budzi tylko uśmiech i zniecierpliwienie. Pisarz poszybował w kosmos (dawniej mówiono: w eter) i stracił kontakt z ziemią. I dlatego nie jest drugim Szekspirem.

Napisałem, i teraz nie wiem: a może to jest z kolei mój „ryk” na „wielkiego Geneta”? (i to w imię socrealizmu albo jakich innych okropieństw?). Coraz mocniej zacierają się u nas różnice między pochwałą a kultem, także różni­ce między krytyką a napaścią i „zatłukiwaniem”. A ja nie lubiłem ani pisa­nia na klęczkach (niewygodna pozycja), ani pisania piórem, zaprawionym żółcią. I są pewne kryteria… O, przepraszam: pryncypia ideowe — a co to takiego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji