Smak życia
Jest w Warszawie teatr, który nie usiłuje sam siebie przeskoczyć. Nie sięga lewą ręką do prawego ucha. Nie sili się na eksperymentatorstwo za wszelką cenę. Nie chce szokować ani treścią, ani formą. Nie jeździ się tu hondami ani nie staje na głowie. Nikt się na scenie nie rozbiera. Scenografia jest co najmniej oszczędna, by nie rzec - uboga. Reklama - prawie żadna. Nie ma bufetu ani eleganckiego foyer. I godziny przedstawień są bardzo niedogodne. A jednak publiczność zawsze wypełnia widownię po brzegi.
Mowa o Scenie Prezentacje Romualda Szejda. Fenomen jej popularności polega na czymś niesłychanie prostym. Teatr ten bardzo roztropnie ustala repertuar. Gra rzeczy chwytliwe, dobrze napisane dla teatru, czyli dla ludzi. Nie boi się Sartre'a, nie wstydzi Saganki. Inscenizuje bez większego ryzyka, a więc i bez większych błysków, ale za to rzetelnie i fachowo. No i ostatni wreszcie rąbek tajemnicy teatru z ulicy Żelaznej - bardzo dobre aktorstwo. Z reguły występują tu aktorzy znani i doświadczeni. Ale nie tylko, Szejd potrafi również wynaleźć i skaptować wielce obiecujących debiutantów. Dowodzi tego choćby ostatnie przedstawienie.
Tym razem Romuald Szejd pokazał "Smak miodu" Shelagh Delaney, zbuntowanej Angielki, która w szesnastym roku życia porzuciła szkołę, a w dziewiętnastym napisała sztukę swego życia. Opublikowany w roku 1958 "Smak miodu" święcił triumfy na scenach wielu krajów, doczekał się nawet ekranizacji. U nas głośne przedstawienie tej sztuki wyreżyserował w roku 1959 Konrad Swinarski w Teatrze Wybrzeże.
"Smak miodu" to prosta i dość banalna historyjka o nastolatce domagającej się matczynej miłości. Sprawnie napisany melodramat, zrodzony tyleż z doświadczeń aktorki, ile z nastrojów gniewnej angielskiej nowej fali. Wymierzony przeciwko skostniałym normom obyczajowym drobnomieszczańskiego społeczeństwa. Porównywano go nawet ze sztandarowym dziełem młodych gniewnych - dramatem Osborne'a "Miłość i gniew".
W ceglanych murach dawnego Norblina Marcin Stajewski zaaranżował obskurne wnętrze pokoju wynajętego przez matkę i córkę. Obtłuczone lustro, stare mosiężne łóżko i stół. Szafę przyniosły tu ze sobą. Na miejscach zdjęć roznegliżowanych kobiet powiesiły akty męskie. Brzmi wdzięczna, liryczna muzyka.
Kilkunastoletnią Josephine gra Maria Ciunelis. Warunki fizyczne znakomicie predysponują ją do tej roli: jest drobna i wiotka. Podskakuje na scenie niczym mała dziewczynka, przewraca się, fika koziołki. Szeroko otwiera wielkie oczy w zdumieniu i niedowierzaniu. Jej Josephine jest wbrew losowi naiwna i niewinna. Jest spontanicznie dziecięca i bezpretensjonalnie szczera. Będziemy świadkami jej zbyt szybkiego dojrzewania. Dojrzewania do życia w zupełnie nie niewinnym świecie ludzi dorosłych.
Maria Ciunelis wyprawia na scenie rzeczy niebywałe. Ma przed sobą zadanie niełatwe: w jeden teatralny wieczór przedzierzgnąć się z bezradnego dziecięcia w zgorzkniałą kobietę. Zmienia się więc na naszych oczach, zmienia się w walce, którą wydaje matce po to, by ją zdobyć. Przeżywa zawód miłosny, uczy się przyjaźni. Pod koniec przedstawienia już co innego mówi jej smutne, zbyt mądre spojrzenie.
Otóż Maria Ciunełis robi to wszystko w sposób niewiarygodnie autentyczny. Odnosi się wrażenie, że gra nie przysparza jej żadnego wysiłku. Ma luz, lekkość i to coś, czego wielu próżno szuka przez długie lata aktorskich doświadczeń - ma prawdę. I wiemy, że ta Josephine może być tylko taka, że to jest Josephine.
W roli matki Bożena Dykiel. W jej ujęciu nie jest to postać do gruntu zła, a więc nie papierowa. Ma za sobą swój dramat, swoje nieudane życie i nie zamierza jego reszty nikomu poświęcić. Nauczyła się egoizmu i próżności. Nauczyła się myśleć o sobie. Na odruchy dziecięcej miłości odpowiada opryskliwością bliską okrucieństwu. W istocie maskuje w ten sposób własną słabość, którą topi w kieliszku. Dykiel stwarza dość spójną postać, chociaż momentami gra jej bywa powierzchowna, płytka, jakby nie do końca przeżyta.
Geoffrey Piotra Bajora początkowo irytuje powściągliwością, dystansem, nawet sztucznością. Szybko jednak okazuje się, że taki właśnie ma być ten chłopiec, który potrafi kochać tylko platonicznie. Bajor szczęśliwie uniknął ckliwego liryzmu. Nie jest ani śmieszny, ani żałosny. Jest intrygujący.
Z roli pozbawionego skrupułów pijaczka Piotra Marek Bargiełowski skutecznie wydobywa przede wszystkim akcenty komediowe.
I na tym kończy się lista bohaterów przedstawienia w Prezentacjach. Dobrze skrojonego przedstawienia z łezką, z mgiełką, z zadumaniem. W dobie sztuk wielkich, problemów epokowych, odwykliśmy od małych, ludzkich spraw w teatrze. Warto je sobie przypomnieć.