Janda, tortury, Pszoniak, gruba kreska i Skolimowski
Wszystko tu jest. Plus gigantyczne zadęcie na wielki hit, wydarzenie sezonu, coś, co musi rzucić na kolana, bo przecież rzuciło na Broadway'u i na West Endzie, nie tyle może krytykę, ale widza - z pewnością.
"Śmierć i dziewczyna", debiutancka sztuka chilijskiego chyba Amerykanina, dotąd parającego się prozą i esejem, istotnie jest przebojem kasowym obu tych teatralnych ulic w Nowym Yorku i Londynie; istotnie dużo się o niej mówi i pisze w świecie, istotnie grywana jest w rewelacyjnych obsadach, będą ją reżyserowali i Polański, i Szabo, i Bóg wie kto jeszcze (Polański chce też robić z tego film) i to w 50-ciu już podobno miejscach globu.
Skąd taki szał? Myślę, że ze zręcznego pożenienia poważnej problematyki moralnej z melodramatycznym kryminałem, gęsto nasyconym erotyzmem, psychopatologią, freudyzmem, kompleksami i wszelaką inną neurozą bardzo efektowną w teatrze, jeśli demonstrują ją świetni aktorzy. A czynili to już Gene Hackman. Richard Dreyfus, Glenn Close, mają zaś czynić Diastin Hoffman, De Niro, druga i trzecia gwiazda.
Na dodatek, jako premia, satysfakcja moralna: oto oglądam (gram) rzecz o wychodzeniu z totalitaryzmu, mentalnym wychodzeniu, najważniejszym przecież. O przezwyciężaniu biologicznych praw do odwetu, o demokracji zapomnienia i kompromisów.
Aktualne? Aktualne. Nie tylko w Chile.
Oś dramatu - zachowującego klasyczną jedność czasu, miejsca i akcji - stanowi sprawa pomiędzy trójką bohaterów. Oto prawnik ma żonę, która kiedyś, za jakiejś dyktatury w jakimś kraju (Chile? Czasy Pinocheta?) była poddawana torturom i gwałtom. To pozostawiło uraz. I ten to prawnik staje się, po demokratycznym przewrocie, szefem komisji do zbadania zbrodni obalonego reżimu. Dalej prosto - przypadkowy ktoś, kto pomógł prawnikowi na drodze, kiedy ten przebił oponę, pojawia się u niego w domu i zostaje - po głosie rozpoznany przez nadwrażliwą żonę. Rozpoznany jako jej prześladowca, gwałciciel i sadysta. I żona chce się mścić. Bez sądu, analiz, tutaj, zaraz i teraz. Zabić gada, ale przedtem wysłuchać go, uzyskać jego przyznanie się.
Czy ofiara ma prawo do procesu i obrońcy? Jasne, więc będzie prywatny proces - psychoanaliza. Nieważne, czy ten trzeci to prawdziwy zbrodniarz, jeżeli mąż prawnik sprzeciwi się tej domowej grozie, być może jego żona nigdy nie wróci do normalnego życia. Przez lata pielęgnowała w sobie to jedno marzenie: odpowiedzieć prześladowcom tym samym. Czuć ich strach. Mieć ich w ręku.
No tak, dwie postawy, państwo prawa i grubej kreski oraz najintymniej ludzka ochota do odwetu. Autor chowa się za bohaterów, każe widzom wybierać, choć chyba rozumie obie postawy i chyba jest za ujawnieniem na publiczny widok - obu.
Czy to u nas współbrzmi z dekomunizacją i lustracją jest pytaniem retorycznym.
Producent przedsięwzięcia, Gene Gutowski, wiedział co robi sprowadzając sztukę Ariela Dorfmana - jego samego, na premierę, też! - i chyba liczy na sukces kasowy.
Dlaczego więc przedstawienie w STUDIO nie rzuca na kolana, a złości?
Odpowiedź jest jedna - to nie jest wyreżyserowane i nie jest zagrane. Jest natomiast wielce pretensjonalne.
Ciężko to pisać, bo reżyserem jest tu Jerzy Skolimowski, as filmu, a grają Krystyna Janda, Wojciech Pszoniak (mąż) i, niestety, osobiście Skolimowski.
Naprawdę, stała się rzecz niesłychana: gwiazdy pogrążyły spektakl. Choć wszyscy zaangażowani w tę sprawę raczej demonstrują wielki zachwyt sobą i całością - król jest nagi. Skolimowski krzyczy i, co tu mówić, kompromituje się na scenie; wielka Janda jest niesłyszalna w trzecim rzędzie i bardzo, zanadto, przypomina siebie z "Przesłuchania": jeden Pszoniak, robi wrażenie, że wie, iż wdał się w coś, co mu nie może przynieść satysfakcji, sam więc ścisza, markuje, bierze się w nawias i generalnie nie ma serca do swego bohatera. A do Jandy, scenicznej żony - żadnej cierpliwości.
Inscenizacja (Skolimowski) jest krokiem i gestem w kierunku wszystkich tych, którzy mogliby w teatrze, broń Boże, czegoś nie zrozumieć. Że, na przykład rzecz jest umowna, choć realna; że, jak z seksem są zaburzenia, to majteczki zdejmiemy; że dom to nie tylko dom a labirynt, lustro życia, usytuowane na obrotówce, z często ogrywaną łazienką bardzo brzydką zresztą; że mamy się w tym wszystkim przecież przeglądać, my, widzowie, to wszystko w aurze odkrycia, supereksperymentu, języka filmowego i co tam jeszcze wymyślą pochlebcy. Patrzcie, maluczcy, oto Nowa Forma.
Staraż ona, jak mi Bóg miły, i źle zapamiętana czy spożytkowana.
A ponadto - w porządku: publicity, przyjazd autora, specjalna dziennikarska premiera, potem ta właściwa, z bankietem i Francją elegancją oraz gośćmi Ważnymi i Najważniejszymi, wszystko kontrolowane przez producenta, każdy kontakt z autorem, aktorami - kontrakt wreszcie rzecz święta, słowem, mamy Komercję i Marketing, i Gwiazdy, i doprawdy prowincjonalizmem jest szukać dziury w całym i nie ulec.
Bilety po 150 i 185 tysięcy złotych.