Pro i kontra
PRO: OBŁĘDNA KARUZELA W KADRZE
Dawno na polskiej scenie nie było tak świetnie napisanego dramatu współczesnego. Ariel Dorfman, Argentyńczyk uznający za swoją ojczyznę Chile, napisał swoją sztukę niesłychanie precyzyjnie, zachowując idealnie wprost wyważone proporcje, skale, ale co najważniejsze, podjął bardzo złożony problem nadając mu prostą i czytelną formę. Najistotniejsza w "Dziewczynie i śmierci" jest kwestia sprawiedliwości, granicy przebaczenia, prawa do wymierzania kary, rozliczenia grzechów przeszłości. Czy Paulina Salas może wymierzyć karę doktorowi Mirindzie, który, działając w służbach reżimu totalitarnego, gwałcił ją i torturował? Czy mąż Pauliny, Gerardo Escobar, opozycyjny działacz, przewodniczący komisji mającej badać właśnie przestępstwa obalonej junty, powinien się temu samosądowi przeciwstawić czy też nie? A może jako mąż zgwałconej rozprawić się z doktorem?
U Dorfmana nie jest to bynajmniej akademicka rozprawa na temat praw człowieka. To ostry, chwilami brutalny kryminał, głęboko umotywowany psychologicznie z zawoalowanym podtekstem erotycznym. Jest rzeczą oczywistą, że po tak finezyjnym zawiązaniu akcji autor nie daje żadnych prostych odpowiedzi, tylko naskórkiem
czujemy, że opowiada się za karą, a nie zemstą, bo w pełnych napięcia sytuacjach wydaje się, że Paulina miałaby prawo wymierzyć... no właśnie, zaczynają się nasze kłopoty ze słowami- karę, sprawiedliwość, zemstę...
Autorowi udało się te złożone filozoficzne, uniwersalne czy, jak sam mówi, mityczne problemy wpisać w bardzo przekonujące, "zwykłe" realia. Tu nie pada ze sceny metaforyczne "być, albo nie być", tylko "zabiję cię sk..."
Debiutujący na scenie i to w podwójnej roli - aktora i reżysera - Jerzy Skolimowski z dezynwolturą godną debiutanta złamał chyba wszystkie obowiązujące w skostniałym teatrze reguły. Najciekawszy to zamysł ruszenia sceny. Często zastanawiałem się, po co w teatrach sceny obrotowe, skoro korzysta się z nich tak rzadko. Skolimowski ruszył mechanizm na pełną parę i dawało to chwilami efekt zbliżony do ruchu filmowej kamery. Cały spektakl nabrał też jakiejś dziwnej arytmii, nerwowego pulsu dobrze współbrzmiącego ze sceniczną schizofrenią, aż widz z ulgą oddychał, kiedy ta obłędna karuzela wreszcie się zatrzymywała.
Braki aktorskie reżysera nadrabiali partnerujący mu profesjonaliści - Krystyna Janda i Wojciech Pszoniak.
(Jacek Lutomski)
KONTRA: TEATR DLA BOGACZY
Teatr polski szuka dla siebie nowej formuły egzystencji. W ramach tych poszukiwań doczekaliśmy się przedstawień producenckich. "Śmierć i dziewczyna" w Teatrze Studio jest tego właśnie najlepszym przykładem. Gene Gutowski, producent m. in. angielskich filmów Polańskiego, pod wrażeniem londyńskiego spektaklu zakupił prawa do tej sztuki, repertuarowego "pewniaka".
Dla lepszej kasy potrzebne są jeszcze znakomite nazwiska. Gutowski zatelefonował więc do Jerzego Skolimowskiego z propozycją reżyserii i roli oraz do Wojciecha Pszoniaka. Po ich zgodzie także Krystyna Janda akceptuje swój udział. (Kolejność telefonów usprawiedliwiona - nasi twórcy na Zachodzie muszą planować z o wiele większym wyprzedzeniem czasowym). Kolejny krok producenta to umowa z warszawskim Teatrem Studio. No i mamy wydarzenie nowego sezonu. Pytanie tylko, na ile jest to wydarzenie artystyczne.
Na pozór wszystko jest w porządku: znakomity tekst-samograj, obsada co się zowie, z dawno nie oglądanym na naszej scenie Wojciechem Pszoniakiem i nigdy dotąd nie występującym na deskach (poza deskami ringu) Skolimowskim. Krystyna Janda jak zwykle w formie, czyli dokładnie taka sama, jaką znamy z "Kotki na rozpalonym blaszanym dachu" w Teatrze Powszechnym, jaką pamiętamy z "Człowieka z marmuru", "Człowieka z żelaza", a zwłaszcza z "Przesłuchania". Z nie wyjaśnionych powodów wciąż, niby karuzela, rozpędzana na obrotowej scenie scenografia Krystyny Kamler - szczególnie przy grze świateł ustawionych przez Edwarda Kłosińskiego jest - można by rzec, urzekająca, czego niestety nie da się powiedzieć o całości.
To dziwnie niespójne przedstawienie w Teatrze Studio, każe się zastanowić nad przyczynami kompletnego braku przepływu energii i porozumienia wykonawców z widownią.
"Śmierć i dziewczyna" w "Studio" okazało się przedstawieniem dla ludzi majętnych, których na wiele stać. Zarówno na to, by się oprzeć scenicznej ułudzie, jak i na wydatek 205 tys. zł od (przepraszam za wyrażenie) łebka (185 bilet, 20 program). Producent chciał mieć wykwintną publiczność, no to ją ma, tylko nie potrafi jej zachwycić. Tym bardziej, że brakuje wśród niej stałego elementu - widzów z plecaczkami i w dżinsach, żyjących ze studenckiego stypendium, którzy pojawiają się na koncertach i spektaklach, decydując o ich inteligentnym, żywym odbiorze.
Współczesny student, odpowiednik Jerzego Skolimowskiego sprzed 30 lat, nie obejrzy wystudzonego z emocji spektaklu "Śmierć i dziewczyna" w Teatrze Studio. Żadna strata (dla niego).
(Janusz R. Kowalczyk)