Dobrze odebrane
"Czarownice z Salem" w reż. Jacka Bunscha to ciekawa plastyczno-muzyczno wizja poparta solidną grą występujących w przedstawieniu aktorów
Spektakl ma dwie różne odsłony. W pierwszej części reżyser chce nas oczarować niemal malarskim obrazem Salem - XVII-wiecznej amerykańskiej osady, w której życie biegło ustalonym torem, a w której nagle zaczynają dziać się rzeczy niecodzienne. Służy temu scenografia, gdzie przejrzystym tiulem wyraźnie oddzielone są od siebie dwa plany. Na dalszym co jakiś czas pojawia się korowód postaci niczym mroczna procesja. Tam też tańczą "nagie czarownice", od pierwszej sceny budząc na widowni nastrój napięcia, co podkreśla jeszcze wykorzystana w spektaklu muzyka Carla Orffa.
To właśnie ten "nieskromny" taniec stanie się powodem późniejszych nieszczęść, jakie spadną na spokojną dotąd osadę. Zgorszeni mieszkańcy purytańskiego Salem szybko połączą to wydarzenie z przypadkami "dziwnych" chorób, śmierci, opętań i za sprawą miejscowego pastora Parrisa (Zbigniew Filary) i jego siostrzenicy Abigail (Katarzyna Sadowska) rozpętają spiralę oskarżeń o czary. Polowanie na czarownice rozszerza się wkrótce niemal na wszystkich, a jedynym trzeźwo myślącym człowiekiem w osadzie wydaje się być John Proctor. Maciej Tomaszewski grający Proctora dobrze wywiązał się z roli ostoi rozsądku, której uczciwość, poczucie przyzwoitości, a także fakt, że zna prawdziwe motywy poczynań Abigail, nie pozwalają poddać się strachowi i zachować dobre imię za cenę... jego utraty.
Oprócz pierwszoplanowej postaci Proctora spośród aktorów występujących w pierwszym akcie na duże uznanie zasługuje jeszcze kilka osób grających postaci mniej wyeksponowane w dramacie Millera. Przede wszystkim pełna ciepła Maria Bakka jako Rebeka Nurse, jak również Jacek Piotrowski i Aleksander Gierczak, którzy stworzyli interesujące kreacje Putnama (Piotrowski) oraz Gilesa Coreya, a także bardzo przekonująca w roli Mary Warren Dorota Chrulska.
Drugi akt, mimo że reżyser dużo oszczędniej niż w pierwszym szafował innymi niż aktorskie środkami wyrazu, oglądało mi się jednak lepiej. Działo się tak między innymi za sprawą Adama Zycha, który bardzo dobrze zagrał rolę Danfortha, przewodniczącego sądu w Salem. Jego kreacja doskonale oddaje charakter nakreślonej przez Artura Millera postaci, której przyświeca jeden cel - wszelkimi środkami utrzymać się przy
władzy. Żeby nie skompromitować urzędu, Danforth nie waha się posyłać na śmierć niewinnych, nawet kiedy wie już, że zostali fałszywie oskarżeni. Właśnie na tak zarysowanym tle płynące ze sceny kwestie Johna Proctora czy pastora Hale'a (Sławomir Kołakowski) stanowiące kwintesencję przesłania amerykańskiego dramaturga mogły zostać należycie odebrane.