Emocje na uwięzi
"Kopenhagę" Michaela Frayna można zobaczyć dziś i jutro na deskach Teatru Kameralnego w Sopocie. Przebój ostatnich sezonów na West Endzie i Broadwayu długo umykał uwadze polskich reżyserów
Rok 1941. Kopenhaga pod niemiecką okupacją. Wieczór. Do mieszkania Nielsa Bohra, duńskiego fizyka o żydowskim pochodzeniu, przybywa Niemiec Werner Heisenberg - uczeń profesora i przyjaciel, a od czasu rozpoczęcia wojny - siłą rzeczy wróg i okupant. Po co przyjeżdża? Czego dotyczy rozmowa? Sześć lat później Bohr i Heisenberg spotkają się ponownie, aby to ustalić. Pamięć jednak okazuje się zawodna. Nie mogą odtworzyć tamtego wieczoru. Nie mogą albo nie chcą. "Doszliśmy do wniosku, że lepiej nie niepokoić duchów historii" - zanotuje Heisenberg.
Z wolna rodzi się legenda. Legenda, która stanie się żywą inspiracją dla Michaela Frayna. Dramaturg nie waha się budzić duchów przeszłości, widma ożywają. Znowu mamy rok 1941. Heisenberg prowadzi niemiecki program badań nad produkcją bomby atomowej. Przybywa do Kopenhagi, by zadać Bohrowi to jedno, najważniejsze pytanie: "Czy fizyk ma moralne prawo pracować nad praktycznym wykorzystaniem energii atomowej?".
Od razu wypada zaznaczyć, że ani Bohr, ani nawet Frayn nie udzieli odpowiedzi na tak postawione pytanie. Przeciwnie. Autor "Kopenhagi" będzie je zadawał wielekroć, przymuszając bohaterów do bolesnej autoanalizy. Psychoanalityk Frayn detonuje tym samym bombę własnej roboty. Ta wybucha w głowach bohaterów i na scenie. Zwłaszcza na Broadwayu i West Endzie, gdzie bombowa sztuka Frayna robi jakże błyskotliwą karierę. Nic dziwnego, wszak "Kopenhaga" to nośny, efektowny tekst. Misterna kombinacja historii, filozofii, fizyki, psychologii - co kto lubi. Na dokładkę dramat zgrabnie jest skrojony. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z istnym samograjem (w najlepszym ze znaczeń tego słowa!).
Tymczasem u nas, jak kraj długi i szeroki, nikt się "Kopenhagą" nie interesował. Trzeba było Babickiego, aby sztukę sędziwego Brytyjczyka odkryć dla rodzimej sceny? Na to wygląda... Co więcej, Babicki, wykonując tę pionierską pracę inscenizacyjną, wykazuje rzadko spotykaną dziś pokorę. Stroni od efektów, wizualnych fajerwerków, nie puszcza w ruch potężnej machiny teatralnej, nie ilustruje tekstu, nie pozwala sobie na kuszące, karkołomne reinterpretacje. Najważniejszy jest tu tekst i nic na scenie nie ma prawa go zakłócić.
Przynajmniej teoretycznie. Praktyka sceniczna nie pierwszy raz już mija się z teorią, zwłaszcza kiedy elokwentny Heisenberg (Dariusz Szymaniak) na równi z wyważonym Bohrem (Jerzy Kiszkis) raz po raz zacina się w pół zdania. Wywód zgrzyta nieprzyjemnie, argumenty chwieją się w posadach, geniusz obu panów budzi dość poważne wątpliwości. Zdezorientowany widz natomiast, zamiast skupić się na kwestiach zasadniczych, zastanawia się nad fenomenem dykcji. Jedynie Margrethe Bohr (Halina Winiarska) wydaje się pewna swoich słów. To ciekawa rola. Wyważona, stonowana, a zarazem wyrazista, sugestywna. W "Kopenhadze" Babickiego emocji nie puszcza się samopas, pozwalając hulać im po całej scenie. Przeciwnie - trzyma się je na uwięzi, odpowiednio tylko regulując długość postronka. I tak powstał spektakl kameralny, wyciszony, bardziej intelektualny niż emocjonalny. Może ciut anachroniczny, może nie dość efektowny, bo odarty ze scenicznych ozdobników jak ze skóry. Widz prędzej się zasłucha niż zapatrzy w tę historię z jej wojnami, odkryciami, nacjonalizmami, rozterkami i bombami. W tę historię, która jakże lubi się powtarzać...