Robię, co mogę
- Ten musical kojarzy mi się raczej ze śpiewogrą w stylu schillerowskim - mówi ARTUR HOFMAN, reżyser "Skrzypka na dachu" w Teatrze Muzycznym w Poznaniu.
Z Arturem Hofmanem, nie tylko o "Skrzypku...", rozmawia Stefan Drajewski:
Jak sobie pan wyobraża "Skrzypka na dachu" w tak malej przestrzeni, jaką dysponuje Teatr Muzyczny w Poznaniu?
- Teatry na Broadwayu też najczęściej dysponują małymi scenkami i salami z dużą widownią. Kilka lat temu oglądałem "Skrzypka" w Teatrze Wielkim w Warszawie w towarzystwie Chaima Topola. Po przedstawieniu powiedział: "Po cholerę grać to w takim wielkim teatrze, w operze". Idąc dalej, chciałbym zwrócić uwagę, że musical ten ma w zasadzie trzy wielkie sceny, reszta to kameralne scenki, które rozgrywają się pomiędzy dwiema lub trzema osobami. Mnie się on kojarzy raczej ze śpiewogrą w stylu schillerowskim. Poza tym, widziałem już w Polsce realizacje, w których na premierze były tłumy artystów, a kilka miesięcy później, kiedy zaczęto ciąć w teatrach budżety, w tym samym przedstawieniu po scenie wałęsały się garstki niedobitków.
Co takiego jest w "Skrzypka..", że realizuje pan go po raz trzeci?
- Od tamtych realizacji minęło już ponad dziesięć lat. Pracowałem w większych teatrach z dużymi zespołami. Teraz postanowiłem się skoncentrować na emocjach, które rozgrywają się pomiędzy bohaterami musicalu, a w tym teatrze będą bardzo widoczne.
Po raz pierwszy realizuje pan przedstawienie w Poznaniu...
- Jadę tam, skąd otrzymam zaproszenie. Na stałe jestem związany etatem reżyserskim z Teatrem Żydowskim w Warszawie.
W którym wcześniej był pan aktorem.
- To prawda. Nauczyłem się języka jidisz, w którym gra się tam niektóre przedstawienia. Potem poszedłem na studia. Kilka lat temu Szymon Szurmiej zaprosił mnie już w innym charakterze do pracy.