Artykuły

Teatr niemiecki po Thilo Sarrazinie

Bankowiec reformatorem niemieckiego teatru? Po ksenofobicznej publikacji Thilo Sarrazina o muzułmańskich imigrantach reżyserzy porzucili spory estetyczne i zajęli się debatą nad społeczną misją sztuki - pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Naśladować Castorfa czy Pollescha? Skończyć z tradycją Brechta czy raczej doprawić ją skrawkami z Banksy'ego, Lady Gagi, "The Social Network"? Czy nie tak wyobrażamy sobie w Polsce debatę o nowym teatrze niemieckim? Jesteśmy w błędzie. Samych Niemców podobne sprawy nie obchodzą. Dla tamtejszych artystów, animatorów i krytyków najważniejszą postacią ostatnich miesięcy jest ekonomista Thilo Sarrazin, członek zarządu Banku Centralnego RFN. W swojej książce "Niemcy likwidują się same: Jak wystawiamy nasz kraj na ryzyko" zarzuca imigrantom niezdolność do asymilacji, postawę roszczeniową, tworzenie gett wyznaniowych i kulturowych. Wieszczy zapaść gospodarczą, u której podłoża mają się znaleźć koszty socjalne utrzymania osiadłych w Niemczech wyznawców islamu.

Do gorącej dyskusji wokół tej publikacji nawiązują od kilku miesięcy liczne spektakle i wystawy. Twórcy przyglądają się uważnie całemu systemowi kultury publicznej (kogo wyklucza? Jak go naprawić bez ograniczania wolności artystów?). Z okładki prestiżowego magazynu "Theater der Zeit" krzyczy pytanie "Wer ist wir?" - "My, czyli kto?". Reżyserzy nie zastanawiają się już, jak robić teatr, który podważa mieszczańskie tabu, rozdrapuje pamięć o Holocauście czy rewiduje dokonania rewolucji '68. Szukają teatru, który integruje. Który odpowie na pytanie, jak żyć razem z imigrantami w zmieniającym się społeczeństwie.

I nie chodzi o to, by artyści ustalili coś między sobą, a potem ogłosili ze sceny swój pomysł grupce zamożnych fanów zaangażowanego społecznie teatru. Ta odpowiedź ma powstać przy udziale imigrantów tureckich, rosyjskich, nigeryjskich, wietnamskich. Ma do nich dotrzeć i uwzględniać ich interesy, potrzeby, poglądy. Tylko jak to zrobić? Jak zachęcić ich do dyskusji, nie traktując ich protekcjonalnie? Jak w ogóle zainteresować ich teatrem? Organizować akcje społeczne, warsztaty, programy edukacyjne? Obniżyć ceny biletów? Wprowadzić "imigranckie parytety" w szkołach teatralnych i radach programowych teatrów?

Niemcy nie potrafią jeszcze znaleźć złotego środka między "zapraszaniem" do integracji a narzucaniem jej. Zbierają wyznania cudzoziemskich pracownic "przemysłu erotycznego", organizują wystawy sztuki afrykańskiej, debatują, czy wyświetlać podczas spektakli napisy po turecku, a może w ogóle grać w kilku językach naraz...

I przyglądają się przykładom zagranicznym. Zakończony w tym tygodniu festiwal "spielzeit' europa 2010" zorganizowali pod hasłem poszukiwania szans dialogu. Zaproszeni artyści (m.in. Krzysztof Warlikowski z "Un Tramway", Sasha Walz z "Continu") wraz ze swoimi wielonarodowymi zespołami pokazywali, czym jest dziś "inność, obcość" i jak ją przezwyciężać. Niepowtarzalnym doświadczeniem okazał się "Babel [words]" (Eastman Company, Antwerpia), spektakl autorstwa Sidi Larbi Cherkaouiego (pół Marokańczyka, pół Flamanda) i Damiena Jaleta (pół Walona, pół Francuza).

Trzynastu tancerzy z różnych krajów i kontynentów rozpoczyna przedstawienie od zaznaczenia swojego terenu. Usadzeni w rzędzie rozciągają ramiona, skandując we własnym języku słowo "ziemia". Mieszają się okrzyki po szwedzku, japońsku, belgijsku. W istocie jednak wszyscy odgradzają taki sam kawałek ziemi. Nim pojawią się na scenie, nienaturalnie piękna dziewczyna robot opowie historię o dawnych, mitycznych czasach, gdy nie było jeszcze języków, a wszyscy porozumiewali się wyłącznie gestami. Kiedy zrozumieli, że nie zawsze są wstanie właściwie zinterpretować cudze wypowiedzi, wprowadzili gest wyciągniętej dłoni jako sygnał "wybacz - nie zrozumiałem". Ten wspaniały, prosty znak: "Jestem cierpliwy, zależy mi, chcę cię zrozumieć", będzie powracał w spektaklu wielokrotnie. Ruch wykonawców ogranicza pięć lekkich prostopadłościennych stelaży. Wprowadzane w nieustanny ruch stają się czasem lotniskowymi bramkami, przed którymi trzeba rozebrać się ze swoich turbanów, czadorów i tradycji. Czasem łapią nieuważnego tancerza w pułapkę. W kryzysowych momentach można się ich jednak uchwycić lub posłużyć nimi do budowy wspólnego dzieła - wieży Babel. Są znakiem, że struktury, formy i granice istnieją, ale tylko od nas zależy, czym się ostatecznie staną. Gdzie je postawimy? I czy będą nas oddzielać, czy łączyć? W finałowej scenie wszyscy tancerze i muzycy ustawiają się w rzędzie i zahaczają nogą o stopę sąsiada. W tym zapętleniu próbują posuwać się do przodu. Uważnie. Powoli. Krok za krokiem. W każdej chwili wiedzą, gdzie jest partner, dokąd idzie, co zamierza. Widzą też, w jakim miejscu znajduje się całość grupy. Wzruszenie i aplauz zgromadzonych na widowni niemieckich widzów trudno opisać. Więc o to chodzi? O cierpliwość i wzajemne wsłuchanie w siebie? O wolę i gotowość do tego, by iść może wolniej, ale razem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji