„Bazylissa Teofanu” [Trzeba od razu powiedzieć, że wczorajsza premiera...]
Trzeba od razu powiedzieć, że wczorajsza premiera w Teatrze Polskim jest wielkim wydarzeniem! Wprowadzenie na scenę tragedii Tadeusza Micińskiego W mrokach Złotego Pałacu zanotowane będzie z całą pewnością w kronikach teatralnych i literackich. Poeta ten został wreszcie obdarzony w Poznaniu tytułem dramaturga — o co prawie całe życie się ubiegał. Bo tylko jeden jego dramat doczekał się na krótko ożywienia scenicznego: Kniaź Patiomkin. Zostaliśmy przekonani, że Tadeusz Miciński jest w prostej linii spadkobiercą naszych wielkich romantyków — a dzieło jego, zagmatwane i magiczne, może stać się pretekstem dla wygłaszania manifestów ideowych przez różne pokolenia. A to przywilej jedynie wieszczów…
Niech więc wszystkie pretensje — dużo ich można zgłaszać — nie przesłonią wielkiej zasługi inscenizatorów wczorajszego spektaklu, że uczynili początek: poruszyli głaz, przesłaniający wejście do mogiły, która okazuje się tylko okresowym schronieniem owego olbrzymiego ducha — poety i myśliciela. Przepraszam za podobnie patetyczne zdania, lecz pasują one i do charakteru przeżycia artystycznego, jakim obdarza widzów Teatr Polski i do nastroju twórczości Tadeusza Micińskiego.
Jedną z zasług kierownika literackiego Stanisława Hebanowskiego, reżysera Marka Okopińskiego, scenografa Zbigniewa Bednarowicza i muzyka Ryszarda Gardy — jest właśnie to, że potrafili z tych luźnych, natchnionych wizji uczynić widowisko o jasnej fabule scenicznej i historycznej. Nie zagubili jednocześnie nic z wartości poetyckich — powiedziałbym, że poprzez trafne skróty i pomysły inscenizacyjne przydali blasku genialnym formułom Micińskiego, które ginęły w mnogosłowiu tej sztuki, w gadatliwości typowej dla wieszczących magów i okresu literatury Młodej Polski. A powiedzeń takich, co zasługują na to, aby wejść do obiegowej mowy jako znakomite określenia sytuacyjne i filozoficzne — jest wiele…
Nie będę streszczał fabuły owych pałacowych intryg, morderstw i walk bizantyjskiego dworu — tło historyczne to zaledwie pretekst. Cóż by dało czytelnikom poznanie tylko fabuły Hamleta? Nie przypadkowo powołałem się na to znane dzieło. Zbieżności — moc! Ich wyliczanie jednak zajęłoby zbyt dużo miejsca. Podobnie jak i szczegółowa analiza poszczególnych ról aktorskich — na co objętość felietonu popremierowego nie pozwala.
Powiem więc tylko, że tytułowa postać Bazylissy Teofanu — namiętnej, lirycznej, demonicznej i po prostu kobiecej — należy do największych osiągnięć Danuty Balickiej. Podobnie jak wspaniały cynik Choerina — Mariana Pogasza, wódz Nikefor — Tadeusza Gochny i bezwzględny jego siostrzeniec Cymisches-Leszka Dąbrowskiego. Podobał mi się w drugiej części i Patriarcha w wykonaniu Edwarda Warzechy.
A Rajmund Jakubowicz jako święty Atanazy — jego sposób poruszania się i znakomicie postawiony głos — dawał przedsmak tego, jak świetne można było stworzyć misterium, gdyby reżysera wspomagał dyrygent: ustalił wysokość i barwę oraz tempo wygłaszania i nakładania się poszczególnych słów! Zwłaszcza że piękna scenografia Zbigniewa Bednarowicza i oprawa muzyczna Ryszarda Gardy zakładają takie właśnie oratoryjne widowisko…