Artykuły

Długi kicz

"Lubisz muzykę, pani? Tak. A więc przygotuj się na najgorsze". Ten dialog z "Króla włóczęgów" Rudolfa Frimla jest chyba najtrafniejszą recenzją nowej realizacji tej komedii w gliwickim Teatrze Muzycznym.

Akurat strona muzyczna przedstawienia prezentuje się zupełnie przyzwoicie, a sławny Hymn włóczęgów brzmi wręcz imponująco, jednak większość pozostałych elementów przedstawienia powoduje, że tak koszmarnej inscenizacji od lat nie oglądaliśmy nie tylko na tej scenie, ale w ogóle w żadnym innym teatrze muzycznym naszego regionu.

Wszystkie wady uwydatnia konkurujący z dramatami Wagnera czas spektaklu obejmujący bite trzy i pół godziny! Po kiego diabła rozciągać w nieskończoność partie mówione, skoro wiadomo, że stanowią one piętę achillesową większości śpiewaków. Nie wystarczy samo przemianowanie Operetki na Teatr Muzyczny, by operetkowiczów przemienić w musicalowców. Po co "klonować" chorzowską Rozrywkę w Gliwicach, skoro w tak dużym regionie zamieszkanym przez robotniczą widownię, którą cechują raczej tradycyjne gusta, winno być miejsce i na dobrą operetkę, i na dobry musical i jeszcze na rewię.

Dlaczego sympatycznie śpiewających odtwórców głównych ról, Aleksandra Żurawieckiego grającego Villona i Agnieszkę Maciejewską, odtwarzającą Katarzynę, reżyser postanowił przedstawić w jak najbardziej niekorzystnym dla nich świetle, każąc im deklamować tasiemcowe, na dodatek zwietrzałe już dziś, teksty? Po półgodzinie nie wiadomo już, co bardziej szeleści na scenie, czy papier dialogów, czy trzaski z mikroportów.

Z partiami mówionymi nie radzą sobie również ani Andrzej Smogór - Król Ludwik XI, ani Jerzy Gościński - Tristan, ani Dorota Janikowska -Huguette, ani Elżbieta Pilszak-Lamla - Mary, itd. Ale to nie ich wina, że reżyser pomylił teatr dramatyczny z operetkowym. Prawdę mówiąc dialogi mówione ratuje jedynie "wypożyczony" z Teatru Śląskiego Adam Baumann, z humorem odtwarzający komediową postać Tabarina. Ładnie wtóruje mu Danuta Orzechowska w roli karczmarki. Marceli Pałczyński, jako Rene jest tym razem zbyt manieryczny, a jeśli chodzi o Jacka Tomaszewskiego, grającego ochmistrza dworu - Oliviera, pochwały muszą się siłą rzeczy zmienić w przyganę. Nadal jednak głównym winowajcą pozostaje reżyser, który postać tę, zapewne w nawiązaniu do teatru szekspirowskiego, co ponoć zapowiadał na poprzedzającej premierę konferencji prasowej, przedstawił jako geja zakochanego w Tabarinie. Jeżeli jednak szekspirowskie sonety do młodego chłopca są jednym z największych arcydzieł poezji miłosnej, to gliwicki O1ivier jest zmanierowany w sposób maksymalnie szmirowaty. Na dodatek nie zmienia stylu przez całą akcję, co sprawia wrażenie jakbyśmy przez trzy godziny słuchali tego samego dowcipu, na dodatek nie najwyższego lotu.

Prawda, że spektakl zawiera kilka udanych epizodów zbiorowych, jak scena pojedynku w pierwszym akcie, czy wojna w drugim, pomysłowo rozegrana poprzez przesuwanie podestów - w ogóle scenografia Małgorzaty Treutler, to drugi, obok strony muzycznej, dowodzonej przez Andrzeja Zubka, atut przedstawienia. Całość jednak sprawia wrażenie grochu z kapustą. Ni stąd, ni zowąd pojawiają się rodzime "Lajkoniki", nie wiadomo, z jakiej bajki zlatuje z góry skrzeczący astrolog, a z jakiej wbiegają na scenę halabardnicy z okrzykami "Łuu, łuu".

Pewnego rodzaju koronacją tego Wielkiego Kiczu jest moment "sikania" dwu panów z podestu w tył sceny. Następnym razem proponuję reżyserowi, który najwidoczniej pomylił Polaków ze spragnioną rubasznych żartów publicznością niemiecką, sikanie do orkiestronu, a więc frontem do widzów. Ubaw z pewnością będzie jeszcze większy. Jeśli tego dnia ocknął się w grobie świetnie znający tajniki sceny Stanisław Tokarski, dyrektor Operetki Śląskiej w latach 70., zapewne westchnął: Cóż oni zrobili z tym teatrem? Po udanym "Zorbie" i dyskusyjnej "Frasquicie" jest to najgorszy spektakl nowego żeńskiego dyrektorskiego tandemu gliwickiego teatru. Jak widać, nawet sławom, a do takich niewątpliwie należy Jan Szurmiej, zdarzają się niewypały. Gorzej, jeśli wybuch następuje już podczas drugiej współpracy z tym samym zespołem...

W programie do przedstawienia czytamy o nowojorskiej prapremierze utworu, o polskiej premierze z 1937 roku i powojennych inscenizacjach w Warszawie i w Krakowie. Brak jedynie informacji... o gliwickiej premierze "Króla włóczęgów" przed 40 laty, którą przygotowały takie tuzy, jak wielka Danuta Baduszkowa (reżyseria), późniejszy długoletni szef Filharmonii Narodowej Witold Rowicki i legendarny choreograf Feliks Parnell. Zapewne autor tego tekstu Lucjan Kydryński - notabene już po raz drugi redaktorka programów "pudruje" zamawiając artykuły u stołecznych autorytetów - po prostu nie wiedział o tej premierze, ale czyżby w samym teatrze naprawdę nie było nikogo - kierownika literackiego?, archiwisty?, rzecznika prasowego? - kto nawet, jeżeli sam nie pamięta tej premiery, potrafiłby dotrzeć do owej informacji. Zapatrzona w odbudowę zabytkowego skądinąd budynku poniemieckiego teatru w tym mieście dyrekcja gliwickiej sceny wydaje się zapominać, że po wojnie działała tu przez wiele lat polska placówka teatralna. Całkiem zresztą nie najgorsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji