Artykuły

Spektakl zupełnie normalny

Już w trakcie przedstawienia przypomniało mi się zdanie Karola Irzykowskiego na temat dramatu Tadeusza Peipera: „[…] oto wódz awangardy […] napisał dramat zupełnie normalny”. Słowa krytyka pasują do Chłopów jak ulał: oto Krzysztof Garbaczewski wyreży­serował spektakl zupełnie normalny, a nawet pełen humoru, co brzmi nie­wiarygodnie, ale (na pozór) tak wła­śnie jest.

Oczywiście, pytanie, co w przypad­ku Garbaczewskiego miałoby oznaczać „normalny” pozostaje w mocy, a nawet wydaje się kluczem do otwarcia cało­ści. Irzykowski nie bez przyczyny ironizował (a nie opisywał zjawisko), ponieważ wyczuwał ukryty w utwo­rze Peipera podstęp: „ostrożnie! będą tam jakieś zasadzki i zamiary, których nieodgadnięcie wywoła uśmiech męczeński na twarzy autora” — ostrze­gał złośliwie. Absolutnie nic takiego nie zdarza się w Chłopach, żadnych zasadzek, żadnych ukrytych inten­cji — a jednak dobra zabawa publicz­ności wywoływała mój niepokój. Jakbym pod spodem dostrzegała inny spektakl, płynącą podziemnym nur­tem opowieść, która bardzo chciała wydobyć się na powierzchnię, ale nie zdołała przebić się przez mocne sceny i aplauz. To one waliły jak siekierą (którą Antek spektakularnie rąbał książki zamiast drewna), kazały nie­ruchomieć w napięciu (gdy Boryna śledził miłosne uściski żony i syna kamerą termowizyjną, pokazującą, że zaraz z braku skali padnie obraz), wywoływały aprobatywny śmiech (z odnoszących się do pozascenicznej sytuacji uwag Hanki o jakości kartofli czy z reakcji Mateusza na płomienne kazanie księdza). Pewnie, były komu­nikatywne, jasne, świetnie siedziały w spektaklu. Ale wołałam śledzić te momenty, w których podziemny nurt wybijał — wtedy zaczynała się rozmo­wa o czymś istotnym.

Wiele osób dziwiło się wybo­rowi tekstu (jakby zestawienie Garbaczewskiego z Chłopami stano­wiło figurę niemożliwą; ciekawe, że wybór Odysei przed paroma laty niko­go nie zastanawiał), tymczasem — jeśli szukać utworu powszechnie znanego, jeszcze wciąż szkolno-kanonicznego, a zarazem gwałtownie domagającego się nowych interpretacji i dającego świetne odbicie do technoestetyki, to trudno o lepsze trafienie. Chłopi dają dziś ogromne możliwości: ponownej lektury w kompletnie zmienionych warunkach cywilizacyjnych, ale też w obliczu tożsamościowych odkłamywań (w najnowszym teatrze zapocząt­kowanych spektaklem W imię Jakuba S. Demirskiego i Strzępki), a wreszcie w chwili przeciążenia ziemskiego systemu samoregulacji i osiągnięcia punktu krytycznego: jeśli pokonamy globalne ocieplenie, zatrzymamy emi­sję CO2, zaprzestaniemy produkcji mięsa, przywrócimy wielogatunkowe kultury rolnicze, uratujemy zasoby wody i drzew — już teraz, dzisiaj — to może uda nam się przeżyć; jeśli nie — katastrofa jest nieunikniona i właści­wie przestaję rozumieć, jak możemy funkcjonować, odpychając od siebie tę świadomość… W epopei Reymonta tkwi zaczyn do dyskusji o wszystkich tych kwestiach, a ponieważ niby ją „znamy, znamy”, to znakomicie może posłużyć do odrzucenia wszystkich tych wytry­chów i wyobrażeń związanych z obrzę­dowością, ludowością, nierozerwalnym związkiem z ziemią, magicznie powra­cających w cyklicznym kole pór roku itp. Czy ktoś ostatnio widział jakąś wio­snę? Czy, tak jak ja, wszyscy zmienili od razu kozaki na sandały, bo z zimna zrobiło się po prostu, z dnia na dzień, gorąco?

Chłopi nie są też wcale — jak „umie­my” z tradycyjnej szkolnej lektury — opisem harmonijnego współżycia człowieka z naturą, w którym to związ­ku przyroda organizuje wiejski rytm życia (niezmienność, ponadczasowość), zaś harmonię psują tylko międzyludz­kie, najczęściej pokoleniowe, konflikty (doraźność, gwałtowność). W nowej interpretacji epopei Joanna B. Bednarek pokazała, że związek ten wcale nie jest ahistoryczny (w sensie wpisania chłop­skiego życia w odwieczny kalendarz natury) i że Reymont uchwycił wła­śnie niezwykle ważny moment, który w końcu XIX wieku wraz z uwłaszcze­niem spowodował przejście z jednej formacji do innej: związkami chłopów z przyrodą zaczęła rządzić ekonomia, a „kontakt z naturą — zwierzętami i roślinami — został w powieści podpo­rządkowany logice zysku”. Nie trzeba odwoływać się do przykładu „moralno­ści Kalego” (że jednak szlachetny Staś dzikusa skutecznie nie nauczył, co jest dobre, a co złe), mamy własne: Hanka na wieść o chorobie krowy „aże się zatknę­ła”, bo myślała, że chodzi o jej własne zwierzę; uspokaja się dopiero, gdy oka­zuje się, że to „cosik się stało” krowie Borynowej… Ślub Jagusi i Boryny jest tyleż ślubem pięknej dziewczyny i jur­nego starca, co i ślubem sąsiadujących pól. Wygnanie Agaty podyktowane jest brakiem miejsca w izbie: ważniejsze, by przeżyły w cieple zwierzęta, mogące przynieść konkretny zysk ze sprzedaży lub pracy, niż bezproduktywna starusz­ka. „[…] niemal wszyscy bohaterowie powieści definiowani są (i definiują się) przez posiadanie: Boryna — trzydzieści dwie morgi, infrastruktura (obory, staj­nie, stodoła, szopa) i duży inwentarz, Jagna — pięć mórg ziemi i morga lasu; Hanka — ledwie trzy morgi piachu i stara płachta. Także dlatego niemal wszystkie powieściowe zatargi i konflikty rozgry­wają się wokół posiadania «natury» […]. Chłopi przechodzą zatem przyspieszony kurs «kapitalizmu wsi» — uczą się, że przyroda sama w sobie nie stanowi war­tości i nie przynosi zysku sama z siebie. Wartość ma tylko «przetworzona» część natury — ta, którą się posiada, nad którą się panuje i którą się dysponuje” — ana­lizuje Joanna B. Bednarek (Bednarek, 2017)[1].1 wskazuje, że w Chłopach znacznie więcej mówi się o naturze „drugiego stopnia" — nie tej pierwotnej, należącej do wszystkich, ale tej, którą się posiada, którą się bezwzględnie dys­ponuje, która podlega kapitalistycznemu prawu własności. Konflikt o wycinkę Puszczy Białowieskiej nasuwa się jako oczywisty przykład trwania tego proce­su przekształceń, którego dramatyczny początek uchwycił Reymont w Chłopach — i właśnie przypomnieniem tego konfliktu jako dzisiejszego kontekstu ekonomicznego myślenia o naturze wytwarzalnej, dysponowalnej i posia­danej zamyka autorka swoją treściwą, ekokrytyczną interpretację.

Epopeja wydaje się więc rewolucyj­nym i rewelacyjnym materiałem dla teatru, tekstem otwierającym się na współczesność, dającym szansę na kry­tyczne zrewidowanie „antropocenu”, czy — wcale tak bardzo nie zmniejszając skali — także na zadanie pytań o rela­cje w istniejących i zawiązywanych dziś wspólnotach, nie tylko ludzkich, których istnienie „gwarantują relacje symbiotyczne, tak w wymiarze mikro pojedynczej komórki, jak w wymiarze makro skomplikowanych i dynamicznych ekosystemów" (Borowski, Sugiera, 2016, s. 490). W Lipcach można by znakomicie przeprowadzić badania takich wspólnot — i widząc teatralny afisz (a potem okładkę programu) myślałam, że tak właśnie będzie. Widnieje tam bowiem rysunek skupiska grzybów na cienkich nóżkach, wyglądających tro­chę jak poszukiwane czasem w lasach grzybki halucynogenne (łysiczka lancetowata, psilocybe semilanceata), a trochę jak chłopskie słomiane kapelusze. W cytowanej przed chwilą książce Małgorzata Sugiera i Mateusz Borowski przywołują w posłowiu pracę Anny Lowenhaupt-Tsing The Mushroom at the End ofthe World opowiadającą o przygodach grzyba matsutake, któ­rego historia (występowanie, biologia, handel owocnikami) podważa „różnice między naturalnym a sztucznym śro­dowiskiem, między dziełem natury a dziełem człowieka, wyrażającym rela­cje międzyludzkie”, ponieważ rośnie on w miejscach poważnie zdewastowanych przez człowieka, ale jeszcze niezrujnowanych ostatecznie — właściwie nie do końca wiadomo, dlaczego w jednym miejscu chce, a w innym nie chce rosnąć, wiadomo jednak, że najbardziej zagrażają mu leśne monokultury (dla­tego wyginął w Japonii — ale ponieważ jest tam grzybem symbolicznym niczym drzewo wiśniowe, więc sprowadza się go z miejsc, w których jeszcze występu­je, na przykład z USA). Na jego przykła­dzie autorka snuje fascynującą opowieść o nadziei na przetrwanie w zniszczo­nym świecie: być może uda się to za sprawą „trzeciej natury”, na którą „skła­da się właśnie to, co potrafiło przeżyć pomimo kapitalizmu i nadal rozwija się na jego ruinach” (tamże, s. 494-495). Czyli, między innymi, całkowicie nieprzewidywalny, niepoddający się bada­niom, niesystemowo rozmnażający się grzyb matsutake.

Zaczęłam więc wyobrażać sobie scenicznych Chłopów jako okazję do rozpięcia dyskursywnych sieci pomię­dzy pierwszą, drugą a trzecią naturą, odbycia podróży w czasie od łączących ziemskie byty relacji ekologicznych, przez niszczące relacje kapitalistyczne do przewidywanych chthulucenicznych (postulat Donny Haraway). I trochę tak się stało. Ale właśnie w tym nurcie pod­ziemnym, nie powierzchniowym.

Krzysztof Garbaczewski pozostał zaskakująco (jak na niego) blisko samej powieści, adaptacja uwzględ­niła wszystkich głównych bohaterów i kluczowe sceny, rzecz jasna znacząco zmodyfikowane, ale doskonale roz­poznawalne. Choć aktorzy grali jak marzenie, wyraziście, wspólnie (by nie rzec „symbiotycznie”), tworząc znakomity, współpracujący zespół, to bardziej niż poszczególne kreacje (naprawdę świetne! niespodziewanie subtelna Jagusia, rozkrzyczana fertyczna Hanka, nieoczywista i przejmująca Dominikowa… trzeba by wymienić i opisać wszystkich) i bardziej niż opo­wieść „odpisana” z fabuły Chłopów, wreszcie znacznie bardziej niż wpisana w spektakl metarefleksja o narzędziach teatru — zajmowały mnie wiele mówiące rozwiązania kompozycyjne, zarówno przestrzenne, jak i ludzkie. Najpierw bowiem układ sceny, który na pierwszy rzut oka po prostu odsyłał do powieściowych Lipiec, okazał się w toku spekta­klu przestrzenią znacznie pojemniejszą i znacznie bardziej skomplikowaną znaczeniowo. Wstępne zaskoczenie publiczności wchodzącej do sali szybko zmienia się w radość szukania sobie miejsca: czy usiądę „na dole”, w teatral­nym fotelu, czy na scenie — znacznie poszerzonej, zajmującej dodatkowo połowę widowni? Ale jeśli na scenie, to na krowie. Czyli łaciatym niskim siedzi­sku (umówmy się, że krowa leży). Jeśli przyszło się ze znajomymi, to łatwiej i zabawniej usiąść na krowie, ale jeśli przyszło się samemu, to trochę głupio, bo krowy są dwuosobowe. Trzeba się umościć z kimś obcym, co może być krępujące. Ludzie jednak chętnie się moszczą, realizując w ten sposób nie do końca świadomie, własnymi ciała­mi, postulat Donny Haraway: „make Kin, not Babies” (cyt za: tamże, s. 490)[2] i włączając się w tę wspólnotę bliźnich, która wydaje się tylko wspólnotą chwilową, teatralną, ale właśnie odsyła — poprzez krowie siedziska, konieczność zbliżenia się z kimś nieznajomym — do wspólnoty szerszej, zdecydowanie bardziej organicznej. Po chwili jednak rodzi się konfuzja, bo choć to niby Lipce (w dole „staw” — fotele widowni, a dookoła niego posadowione „chaty” — metalowe konstrukcje z okrągłymi okienkami, i „obejście” — krowie siedziska) i już wszyscy poczuli się „na miejscu”, to wraz z rozpoczęciem spektaklu uruchamiają się także dziwne boczne światła. To oświetlenie jak ze statku kosmicznego: zakrzywienie czasu, jakie się tu wydarzy, nie będzie więc niczym osobliwym; przyjmiemy tę fantazję o chłopach jako coś minionego i futurystycznego zarazem, coś, co może być wspomnieniem, ale kryje w sobie jakiś postulat na przyszłość. Chaty lipeckie, choć w niczym nie przypomi­nają wiejskich chałup, są echem kształ­tu dożynkowej korony, którą panny nosiły na głowach przybraną kłosami zbóż i kwiatami, ale w tej nagiej postaci, odarte do samego szkieletu, symbolizują zarazem utratę i nadzieję. Nie można już w nich mieszkać, ale jeszcze zachowany został obrys ich kształtu, więc może da się je kiedyś odtworzyć? Na razie pozostają potencjalnym łącznikiem między pierwszą a trzecią naturą.

Poszczególni bohaterowie wyistaczają się z jednolitej początkowo, przedziw­nej gromady bytów połączonych w sieć białymi nitkami, przesuwającej się wspólnie i powoli po scenie, oblepiają­cej obiekty-chaty, krzyżującej ze sobą kończyny, białe witki, ciała. To może być grzybnia. To mogą być też płatki śniegu albo chmury — bo jednocześnie słuchamy opowieści o przechodzeniu jesieni w zimę; monotonna lektura długiego „opisu przyrody” czytanego przez Barbarę Wysocką, która przy­siadła z boku sceny, z jednej strony jest delikatną kpiną z lekturowych zwyczajów (to opuszczamy), z drugiej nagle pozwala z zaskoczeniem wysłyszeć w tym fragmencie całkowicie obce doświadczenie: nikt w mieście już tak sensualnie nie doświadcza pogody, nikt tak uważnie nie obserwuje chmur, nikt nie używa tak wielu różnych okre­śleń wiejącego wiatru. Stare i nudne okazuje się nowe i niezwykłe. Biała grzybnia, wydająca też jakieś delikatne dźwięki i popiskiwania, jest tworem niemożliwym — ale skąd wiemy, że coś takiego nie istnieje, skoro w ogóle (my, miastowi) już tak nie patrzymy? Może to właśnie jest fantazja o współpracy nieznanych jeszcze ciał i organizmów? Taniec grzybni działa jak halucynacja i jest to wizja fascynująca.

W przeciwieństwie do scen metateatralnych, które wcale fascynujące nie są — jak pojawiające się tu kpiące odwołania do Grotowskiego (w progra­mie określa się obsadę jako osoby two­rzące „ośrodek parateatralnych badań terenowych”), jak przekazywana za pośrednictwem kamery scena gwałtu na Jagnie, odegrana z „realistyczną” brutal­nością, jak oprowadzanie (w przerwie) po „etnograficznie” zainscenizowanych pod sceną miejscach związanych z życiem Reymonta („a tu łóżko, w któ­rym chorego pisarza pielęgnowała pani Szabłowska tak skutecznie, że nie tylko wyzdrowiał, ale rozwiódł ją z aktual­nym mężem i sam się z nią ożenił”). Wygląda na to, że gdzieś w zamiarach spektaklu leżało sprawdzenie rozma­itych sposobów teatralnej komunikacji („zaangażowany”, „zdystansowany”, „intymny”, „narracyjny”… piszę to wszystko w cudzysłowie, bo i w przed­stawieniu funkcjonują one w cudzy­słowie), danie widzom do wyboru i osobistego sprawdzenia, co działa, a co nie — ale zamiar ów prawie całkowicie się rozmył w niepotrzebnym nadmia­rze. No owszem, publiczność dobrze się bawi, gagów jest mnóstwo, spektakl „zupełnie normalny” opowiada mroczną historię Jagny, groteskową Antka, tragiczną Dominikowej… Ale naprawdę ciekawe wydały mi się w tym wszystkim ekofantazje Garbaczewskiego — i w wirze uciech „zupełnie normalnego” spektaklu szczerze żałowałam, że na kanwie Chłopów nie rozwinął ich jednak w główną opowieść...                                                                                                               ■

Bibliografia:

Bednarek, Joanna B., Natura: instrukcja obsługi. Władysław Reymont, Chłopi (tom I-Jesień), [w:] Literatura i jej natury. Przewodnik ekokrytyczny dla nauczycieli i uczniów szkół średnich, Poznań 2017 (w druku; planowane wydanie — jesień 2017).

Borowski, Mateusz, Sugiera Małgorzata, Sztuczne natury. Performanse technonauki i sztuki, Księgarnia Akademicka, Kraków 2016.

Przypisy

  1. ^ Bardzo dziękuję autorce i redakto­rom książki za uprzejme udostępnienie rozdziału.
  2. ^ Sama Donna Haraway (w rozmowie z Lauren O’Neill-Butler) tak tłumaczy ten slogan, a zarazem temat swojej nowej książki: „One of the most urgent tasks that we mortal critters have is making kin, not babies. This making kin, both with and among other humans and not humans, should happen in an enduring fashion that can sustain through generations. I propose making kin nongenealogically, which will be an absolute need for the eleven-plus billion humans by the end of this century — and is already terribly important. I’m interested in taking care of the earth in a way that makes multispecies environmental justice the means and not just the goal. So I think of making kin as a way of being really, truły prochild — making babies rare and precious — as opposed to the crazy pronatalist but actually antichild world in which we live. It’s making present the powers of mortal crit­ters on earth in resistance to the anthro- pocene and capitalocene. That’s really what the book is about”. Zob. https:// www.artforum.com/words/id=63147

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji